Wolne miasto Christiania

Biją za narkotyki
Wnętrze jest niewielkie i tak szczelnie wypełnione oparami haszyszu, że w pierwszym momencie niewiele można dostrzec. Gdy w końcu wzrok przebija się przez tę dymną zasłonę, moim oczom ukazuje się szereg prostych, drewnianych ław i siedzący przy nich podstarzali hippisi o zniszczonych twarzach i mętnych spojrzeniach. Inne ławy zajęte są przez kompletnie zamroczonych Eskimosów z Grenlandii. Między ich nogami plączą się ociężałe od narkotykowych oparów psy. W zawieszonych na ścianie głośnikach łomocze dzika, psychodeliczna muzyka, jakby żywcem przeniesiona z czasów Woodstock. Bo knajpka nazywa się właśnie "Woodstock". Zresztą większość klienteli pamięta pewnie ten festiwal. Mam wrażenie, że czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu. Niektórzy wyglądają, jakby mieli już na dzisiaj dość. Patrzą tępo w jeden punkt na podłodze, kiwając głowami i charcząc coś do siebie od czasu do czasu. Pośrodku salki jakaś para kołysze się leniwie w takt muzyki. Pod ich nogami tarza się po ziemi eskimoska dziewczyna. Jej rozpaczliwy, wibrujący krzyk przebija się przez kaskadę gitarowych riffów z głośników. Wydaje się, że przy panującym w knajpie gwarze nikomu to nie przeszkadza. To w końcu Wolne Miasto, niech każdy robi, co chce. Ale nie. Po kilku minutach ktoś litościwie ją wyrzuca na zewnątrz.

Rewolucja gówniarzy
Bar "Woodstock" znajduje się w Kopenhadze. Czyli w Danii. Ale niezupełnie. Chociażby dlatego, że duńskie prawo, na przykład zakaz posiadania narkotyków, tutaj nie obowiązuje. To terytorium Wolnego Miasta Christiania. Niektórzy z siedzących za drewnianymi stołami gości pewnie pamiętają jego początki. Zaczęło się w 1971 r. Prozaicznie. Kilku hippisów, anarchistów i odlotowców wszelkiej maści przewróciło płot na rogu Prinsessegade i Rafshalevej w kopenhaskiej dzielnicy Christianshavn. Wdarli się na teren opuszczonych koszar, by zasquottować stojące bezużytecznie budynki. Gdy nadeszli policjanci, zastali tam już kilkuset "osiedleńców". Pałowali, obracali squatty w perzynę, pakowali do suk ich wierzgających mieszkańców. Wracali co jakiś czas. Ale gdy tylko odjeżdżali, do Christianii wracało życie. Sqouttersi porządkowali teren, remontowali zaniedbane baraki, urządzali sale prób dla alternatywnych zespołów muzycznych, występy offowych teatrów i kabaretów, wystawy plastyczne. Duńska policja nie miała śmiałości wypowiedzieć regularnej wojny ponadtysiącosobowej społeczności ufortyfikowanej w masywnych, koszarowych budynkach. I tak już zostało.

Niedziela na Pusher Street
Przez bramę z napisem "Christiania" i znakiem przedstawiającym pięść rozbijającą strzykawkę wlewa się tłum mieszkańców Kopenhagi. Są wśród nich rodziny z dziećmi, zakochane parki, samotni panowie w garniturach, ale najwięcej widać rozkrzyczanych nastolatków w sportowych bluzach. W drugą stronę ciągnie sznureczek wychodzących. Większość z nich ma duże, błyszczące oczy i nieprzytomny wzrok. Bije od nich ostry zapach haszyszu.

Kilkadziesiąt metrów od wejścia, na Carl Madsens Plads stoi kilkanaście prowizorycznych stoisk. Handlarze porozkładali na nich hippisowsko-rastafariańską i orientalną biżuterię, rzeźby, świecidełka i koszulki z napisem "Christiania". W głębi usadowiły się solidniejsze, drewniane budki. Tu asortyment towarów jest trochę inny. Można kupić fajki, fifki, bliskowschodnie, bogato zdobione nargile, cygarniczki, maszynki do robienia skrętów, pojemniki i kapciuchy na trawę. Wszystko, co potrzebne do palenia.

Jeszcze dalej, na Pusher Street zaczyna się bazar haszyszowy. Dealerzy w mikroskopijnych budkach bez żenady eksponują zasuszone kwiatostany konopii i tabliczki "czekolady", przy których widnieją nazwy egzotycznych państw - Nepal, Maroko, Afganistan, Tybet. Na każdym stoisku elektroniczna waga. Są też gotowe do użycia skręty o różnej mocy i smaku. Niedoświadczonym palaczom sprzedawcy polecają "standardy" po 50 koron (25 zł) sztuka. Zawierają tytoń zmieszany z marokańskim haszyszem. Jednym może się upalić czterech nowicjuszy, ale na krótko i nie za mocno. Bardziej wprawni palacze sięgną raczej po "de luxe", czy "extra strong" (80 i 100 koron). Do stoisk ustawiają się kolejki kopenhaskiej młodzieży. Wielu z nich od razu, na ulicy konsumuje "towar". Dziś niedziela, trzeba się rozerwać. Zaciągają się wielkimi, dymiącymi skrętami zupełnie swobodnie, jakby to były papierosy. Niektórzy stoją potem dłuższy czas w jednym miejscu, rozglądając się dokoła ze zdziwieniem. Albo zataczają się, wpadając na przechodniów i wybuchając im w twarz histerycznym śmiechem. Ale nikt nie robi z tego problemu, może oprócz kilku wystraszonych turystów. Tu wolno więcej, tu jest Christiania.

Na całym terenie haszyszowego bazaru poustawiano wielkie tablice z przekreślonym aparatem fotograficznym i napisem "No foto". - Chodzi o dealerów - tłumaczy Zyd urzędujący w biurze informacyjnym Wolnego Miasta. Nie chcą, żeby ich fotografowano, bo ktoś mógłby ich potem rozpoznać. Nic dziwnego. To, co w Christianii nie budzi niczyjego zdziwienia, kilkadziesiąt metrów dalej, poza granicami Wolnego Miasta jest nielegalne. Duńskie prawo, podobnie jak polskie karze za posiadanie narkotyków. Handlarze i ich dostawcy, w chwili gdy przechodzą przez terytorium Danii, popełniają przestępstwo - posiadają przy sobie ilości narkotyku stanowczo przewyższające "własne potrzeby". A na dodatek towar oczywiście pochodzi z przemytu. Wszyscy wiedzą, że wielu z christiańskich dealerów ma powiązania z międzynarodowymi gangami narkotykowymi i że część z nich nosi przy sobie, wbrew christiańskim zasadom, broń. I nikt się tym specjalnie nie przejmuje. To jeden z paradoksów Wolnego Miasta.

Tuż za Pusher Street rozciąga się strefa knajpek i kawiarni. To właśnie tutaj, w niskim, drewnianym baraku mieści się bar "Woodstock". Ale to miejsce zarezerwowane jest raczej dla miejscowych i kręcących się w okolicy grenlandzkich Eskimosów. "Goście" wolą pobliską, nieco bardzie szykowną "Cafe Nemoland". Wystawiono przed nią kilkadziesiąt drewnianych stolików z parasolami opatrzonymi napisem "Say no to hard drugs". Wszystkie są zajęte. Przy jednych grupki młodzieży w markowych ciuchach prowadzą ożywione dyskusje, przy innych - zakochane pary patrzą sobie w oczy, przy jeszcze innych - samotni mężczyźni w typie biznesmena przeglądają gazety. Atmosfera niedzielnego pikniku, jak w warszawski letni weekend w ogródkach piwnych nad Wisłą. Z jedna różnicą - wszyscy albo skręcają jointy, albo je palą, albo już są upaleni. Wszyscy. Nawet biznesmeni czytający gazetę i popijający coca-colę.

Wojny heroinowe
Jedną z najsurowiej przestrzeganych christiańskich zasad jest zakaz wnoszenia na teren Wolnego Miasta twardych narkotyków. Bo to właśnie przez narkotyki Christiania omal nie zginęła. Haszysz i marihuana zawsze były przez miejscową społeczność tolerowane jako nieodłączne składniki hippisowskiego stylu życia. Ale wraz z miękkimi narkotykami w Christianii pojawiła się heroina, LSD i inne "twarde" środki. Z początku społeczność Wolnego Miasta była bezsilna wobec narkomanów. Bo przecież według idei utopijnego społeczeństwa, które wyrzeka się przemocy i wszelkich środków przymusu, nikomu niczego nie można zabronić. Z czasem jednak sytuacja stała się nie do zniesienia. Heroiniści opanowali miasto. W istocie opinia ta nie była daleka od prawdy. Pod koniec lat 70. Wolne Miasto przemieniło się w narkomańska melinę i targowisko kradzionych rzeczy, pełne agresywnych ćpunów i prostytutek-heroinistek. Istne piekło, do którego bał się wejść jakikolwiek porządny obywatel Kopenhagi. Wchodziły za to, i to często, kilkudziesięcioosobowe grupy szturmowe policji, z którymi christiańczycy toczyli regularne wojny.

 W końcu społeczność Christianii stanęła przed dramatycznym wyborem. W 1979 r. Zgromadzenie Wolnego Miasta zdecydowało się odstąpić od jednej ze swych podstawowych zasad - zakazu stosowania przemocy - i uchwaliło blokadę przeciwko heroinie. Pilnowano przejść, nie wpuszczano ćpunów i dealerów, a tych, którzy osiedlili się wewnątrz, brutalnie wyrzucano. Ale to nie wystarczyło. Christiańczycy poszli dalej - wynajęli gang motocyklowy o wdzięcznej nazwie "Bullshit", który obiecał, że oczyści miasto z twardych narkotyków. Patrole barczystych motocyklistów w czarnych skórzanych kurtkach przemierzały Wolne Miasto z rykiem motorów. Nie mieli litości dla narkomanów i dealerów. A zarekwirowane w Christianii narkotyki gang sprzedawał poza granicami Wolnego Miasta. Rządy gangu trwały do 1987 r. Okazały się skuteczne, bo twarde narkotyki zniknęły z Christianii. Ale z idei utopijnego społeczeństwa nie zostało zbyt wiele.

To właśnie wtedy główne wejście na rogu Prinsessegade i Rafshalevej, to samo, przez które założyciele Christianni wdarli się niegdyś na teren opuszczonych koszar, zostało zamknięte. Dla obrony przed narkotykowymi dealerami mieszkańcy wybudowali tam wielką barykadę z podkładów kolejowych. Potem ktoś postawił przed nią wymowną, metalową rzeźbę przedstawiającą Statuę Wolności w kajdanach, w koronie z bomb, z krzyżem w dłoni. Z pewnością jest to komentarz christiańczyków na temat "świata zewnętrznego", ale też i na temat samych siebie i historii ich własnej utopii.

 Przeżyjesz albo nie
W 1991 r. duński rząd przyjął program normalizacji "Christianii". Mieszkańcom Wolnego Miasta postawiono kilka warunków. Ustalono, że wszystkie christiańskie bary muszą mieć legalną licencję na sprzedaż napojów alkoholowych. Zgromadzenie Wolnego Miasta zaakceptowało ten wymóg. Oprócz tego christiańczycy mieli zaopiekować się należącymi wciąż do ministerstwa obrony budynkami i utrzymać je w dobrym stanie. Również i to żądanie zostało spełnione. Trzeci warunek brzmiał: koniec z haszyszowym bazarem przy Pusher Street. Chcecie palić - palcie, ale po kryjomu, dyskretnie kupujcie towar od dealerów, nie rzucajcie się z tym w oczy, to damy wam spokój. I tu zaczęły się schody. Bo w 1979 r., u początku "wojen heroinowych" Christiańczycy zadecydowali o usunięciu ze swego terenu twardych narkotyków, ale też o całkowitej legalizacji marihuany i haszyszu. Aby łatwiej kontrolować sytuację, stworzyli "oficjalny" bazar haszyszowy, na którym jak na dłoni widać, czy ktoś nie próbuje sprzedawać niedozwolonych środków.

 - Bazar na Pusher Street to swego rodzaju prowokacja wobec rządu i parlamentu - przyznaje Zyd z biura informacyjnego Wolnego Miasta. - Ale traktujemy go też jako podstawę do nawiązania dialogu na temat legalizacji miękkich narkotyków. Chcemy pokazać, że ich legalizacja może mieć pozytywne skutki społeczne i przynosić państwu korzyści. Trzeci warunek nie został więc spełniony. Zaczęła się kolejna wojna z policją, która postanowiła położyć ostateczny kres handlowi haszem w Christianii. Patrole znów wkroczyły do Wolnego Miasta, pałki znowu poszły w ruch. Apogeum konfliktu nastąpiło w marcu 1994 r., kiedy christiańscy dealerzy haszyszu ogłosili strajk, a Kopenhagą wstrząsnęła seria potężnych demonstracji przeciwko brutalności policji. Jak twierdzi Zyd, co piąty Duńczyk pali hasz i marihuanę. To właśnie ci ludzie poparli Christiańczyków. I nagle stał się kolejny cud. Policja spasowała. Patrole wycofały się z Christianii, a handel haszyszem i marihuaną mógł nadal funkcjonować bez przeszkód. I funkcjonuje do dziś.

 Ale twarde narkotyki są tępione bezlitośnie. Kiedy pytam Zyda, co by się stało, gdybym próbował handlować w Christianii amfetaminą albo innymi twardymi narkotykami, ten natychmiast poważnieje. - Jeśli będziesz miał szczęście, podejdzie do ciebie miły facet i powie: zabieraj stąd swój towar i swój tyłek i wynoś się. Jeśli będziesz miał szczęście... - zawiesza głos. - Ale jeśli ci go zabraknie, to dostaniesz taki wycisk, jak jeszcze nigdy w życiu. I albo go przeżyjesz, albo nie. Rozmawiając ze mną, Zyd przez cały czas trzyma w dłoni dymiącego skręta, którym od czasu do czasu zaciąga się głęboko. - Niektórzy twierdzą, że w Christianii nie ma prawa - mówi Zyd, gdy pytam, jakimi zasadami rządzi się tutejsza społeczność. - Ale to nie tak. Wszyscy mamy swoje prawa, jako indywidualni ludzie. Ja mam swoje prawo i ty masz swoje. Zrób mi coś, co mi się nie podoba, to zobaczysz, co mam na myśli. I zobaczymy, które prawo jest mocniejsze. Jeśli nie umiesz bronić swojej przestrzeni życiowej, ludzie szybko cię zmuszą, byś się tego nauczył. Faktem jest, że w Christianii nie ma praw w naszym rozumieniu tego słowa. Wolne Miasto nie ma też rządu. Decyzje zapadają na Zgromadzeniach, w których mogą uczestniczyć wszyscy mieszkańcy.

 Jedną z uchwalonych przez nie zasad jest zakaz używania przemocy. Po okresie "wojen heroinowych" uznano, że przemoc jest jednak niezgodna z ideologią Wolnego Miasta i wszystkie problemy należy rozwiązywać metodami "parlamentarnymi". Tak to wygląda w teorii. Jaka jest praktyka - można się tylko domyślać ze słów Zyda.

 Extra muros
Opuszczam Christianię. Wychodzę na Prinsessegade. Za mną idzie, zataczając się od krawężnika do krawężnika, eskimoska dziewczyna, ta sama, która tak rozpaczliwie krzyczała w barze "Woodstock". Śpiewa, a raczej bełkocze jakąś smętną pieśń, może ze swoich rodzinnych stron. Nagle zatacza się bardziej, wylatuje z chodnika i omal nie wpada pod rozpędzony rower. Rosły Duńczyk patrzy na nią z dezaprobatą i mówi kilka ostrych słów. Nie znam duńskiego, ale myślę, że pewnie uświadamia jej: "Hej ty, nie jesteś już w Christianii! Tu jest Dania!"

Krzysztof Zalewski, "Dlaczego" 02/2003