Krzysztof Grabowski (Dezerter) - wywiad

Masz 40 lat. To duzo jak na rockmana?

Nigdy nie uwazalem sie za rockmana, wiec nie wiem. Dezerter jest dosc specyficznym zespolem. Nigdy nie mialem poczucia, ze juz czuje sie wyeksploatowany fizycznie albo psychicznie. Wciaz mam przeswiadczenie, ze nasza dzialalnosc ma sens.

Jesli nie jestes rockmanem, to kim? Romantycznym buntownikiem przeciwko systemowi? - (smiech)

Zawsze jest jakis system, który mozna kontestowac. Upada jeden, a w jego miejsce pojawia sie nastepny.

Jakie byly Twoje pierwsze doswiadczenia z poprzednim systemem?

- Wychowalem sie w domu pod Warszawa, w którym mieszkam do dzis. Wybudowal go w 1926 r. mój dziadek. Nasz dom jest duzy, wiec pierwsze moje doswiadczenia z komuna to ciagla obawa rodziców, ze dokwateruja nam jakichs meneli. W PRL jedna rodzina nie mogla mieszkac na zbyt duzym metrazu. Od zawsze interesowalem sie polityka czy moze raczej zyciem spolecznym, w przeciwienstwie do moich rodziców. Oni przede wszystkim cenili spokój, nigdzie sie nie pchali. Oczywiscie normalny czlowiek w tamtych czasach byl wciaz niezadowolony, problemy byly na kazdym kroku, poczawszy od tego, ze nie bylo co wlozyc do garnka, brakowalo papieru toaletowego. Jednak przecietny zjadacz chleba, który nie mial na co dzien do czynienia z policja czy SB, mial wzglednie dobrze. Prawie o niczym nie trzeba bylo myslec. Panstwo zapewnialo kolonie, wczasy, stolówki... Byle jakie to bylo, ale bylo. Dzieki temu w tej klatce, w której sie siedzialo, nie bylo az tak bardzo niewygodnie. Mnie jednak zaczela doskwierac. Widzialem w szkole nauczycieli, którzy byli malymi trybami systemu, wbijali do glów propagande. Oczywiscie byli tez przyzwoici ludzie. Mój historyk na godzinach wychowawczych prowadzil lekcje prawdziwej historii dla tych, którzy chcieli. Opowiadal o Pilsudskim, Katyniu, Jalcie, co na normalnych lekcjach bylo nie do pomyslenia.

Gdy byles w szkole sredniej, powstala "Solidarnosc". Jak to odbierales?

- To byla niesamowita nadzieja, powiew wolnosci. Mialem jednak przeczucie, ze to sie zle skonczy. Juz po pól roku dotarlo do mnie, ze to jest jednak gra miedzy dwiema stronami. Jedna jest lepsza, a druga gorsza, ale w obu sa politycy, wiec trzeba brac na nich poprawke. Pewnie gdyby trzeba bylo, opowiedzialbym sie po stronie "Solidarnosci". Nic mnie jednak do tego nie zmuszalo, wiec uznalem, ze trzeba robic swoje. W tym czasie czesc opozycji robila w nasza strone jakies niesmiale gesty. Zaproszono nas na jakies zebranie. Juz nie pamietam, co to bylo za gremium. Od razu doszlismy do wniosku, ze to nie jest dla nas towarzystwo. Oni zyli innym zyciem, mieli jakas swoja wizje, która nie pokrywala sie z nasza. Teraz po latach mysle, ze nasz instynkt zadzialal prawidlowo.

W tym czasie ogromna role w zyciu publicznym odgrywal Kosciól. Wielu mlodych ludzi do niego lgnelo.

- Wlasnie wtedy moje zwiazki z Kosciolem gwaltownie oslably. Nie podobalo mi sie ówczesne zaangazowanie polityczne tej instytucji. Bylem czlowiekiem poszukujacym, ale w Kosciele niczego nie moglem znalezc. Odbieralem go jako strone w sporze politycznym, a to nie mialo zadnego zwiazku z duchowoscia. Razila mnie ta retoryka narodowa w Kosciele. Dla mnie bylo to sprzeczne z uniwersalnym pojeciem chrzescijanstwa.

Jak zetknales sie z punk rockiem?

- Chodzilem do technikum elektronicznego w Warszawie. Tak jak wiekszosc rówiesników w tym czasie sluchalem Led Zeppelin, Black Sabbath, Pink Floyd. Ta muzyka byla wówczas najlatwiej dostepna. Pod Huta Warszawa byl tzw. wolumen, gdzie m.in. handlowano plytami. Od czasu do czasu cos tam kupowalem, kwitl tez handel wymienny. Dzis mysle, ze przez te trudnosc w dostepie do muzyki, moglem jej poznac znacznie wiecej. To nas uczylo poszukiwac. Teraz jest wszystko, wiec czesto ludzie nie wybieraja niczego. Chyba w 1980 r. na wolumenie zobaczylem bardzo dziwnie wygladajacych ludzi, którzy mieli plyty z zespolami, o których w zyciu nie slyszalem. Z ciekawosci kupilem od jednego z tych dziwaków plyte zespolu The Vibrators. Gdy wrócilem do domu i ja puscilem, po prostu wbilo mnie w fotel. To bylo olsnienie. To bylo czyste, proste, z niezwykla sila razenia. Postanowilem samemu robic taka muzyke. Zawierala w sobie wszystko, co akurat wtedy mialem w glowie.

Jak powstal Twój zespól?

- Nie umialem na niczym grac ani nie znalem nikogo, kto by umial. "Robal" - mój kumpel z klasy - tez byl zakrecony punk rockiem. W klasie mielismy jeszcze Darka Stepnowskiego, który kiedys ponoc trzymal w reku gitare basowa. Mielismy juz wiec basiste. Ustalilismy tez, ze ja bede gral na perkusji, a "Robal" na gitarze. Na poczatku Robert próbowal spiewac, lecz granie i spiewanie jednoczesnie bylo zbyt trudne. Dwie klasy nizej byl koles, który wygladal jak rasowy punkowiec. To byl "Skandal" - Darek Hajn. Tak powstal zespól SS-20. Nazwa wziela sie od radzieckich rakiet przenoszacych glowice nuklearne. Nie bylo latwo, bo wlasciwie wszystko, co potrzebne do grania, bylo koncesjonowane przez panstwo. Nie bylo klubów, swietlic, piwnic. Pierwsza próba odbyla sie u mnie w domu. Nie mialem perkusji, wiec gralem na kartonowych pudlach. Mielismy jednak tak duzy zapal, ze nie przejmowalismy sie tym, ze nic nie slychac, wszystko trzeszczy i nic nie umiemy. Zaczelismy na poczatku 1981 r., a nasz pierwszy publiczny wystep odbyl sie pod koniec roku na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej. W tym czasie w Polsce królowal zespól SBB, jazz-rock, i do tego byla przyzwyczajona publicznosc. Umówilismy sie miedzy soba, ze gramy, dopóki nas nie wygonia. Wyrzucili nas dopiero po szesciu piosenkach. Nasza muzyka od poczatku byla bardzo polityczna. Nikt nie wyobrazal sobie, ze mozna spiewac "Polen über alles" i jeszcze wymieniac w piosence towarzysza Kanie. Malo brakowalo, a nasza dzialalnosc zakonczylaby sie kilka dni pózniej. 13 grudnia mielismy odebrac nagrode za nasz debiut. Przyszlismy, a tu klódki na drzwiach i obwieszczenia o stanie wojennym. Nie wiedzielismy, co bedzie dalej. Myslelismy, ze to juz koniec naszej kariery.

W tym czasie w Polsce byla juz bardzo duza punkowa ekipa, takie zespoly jak Tilt, Brygada Kryzys, Deadlock. Znaliscie tych ludzi?

- Poznalismy ich pózniej. To byly zespoly bazujace glównie na wczesnym angielskim punk rocku, nowej fali, reggae, ska. Nam wydawalo sie to zbyt miekkie. Bylismy druga fala polskiego punka. Chcielismy grac najszybciej, najglosniej i najgrozniej. Nie umielismy za bardzo, wiec gralismy tak, jak nam wyszlo.

Jak wygladaliscie?

- Na poczatku normalnie. Z czasem zaczelismy funkcjonowac w punkowym swiadku, wiec przejelismy punkowy sposób ubierania sie. Nosilismy skóry, cwieki, pieszczochy. Szybko jednak zaczelismy interesowac sie wegetarianizmem, ochrona srodowiska, wiec porzucilismy skóry, które byly produkowane z martwych swin. Szkola tepila nas potwornie. Mielismy kumpla z klasy, który zawsze jezdzil z nami na koncerty i byl czlonkiem zalogi. Po wakacjach wrócil do szkoly z bialym paskiem ufarbowanych wlosów przez srodek glowy. Nazwalismy go wtedy "Pizmak". Na rozpoczeciu roku wywolal niemalze zamieszki. Szybko dostal do wyboru - albo goli leb, albo wylatuje ze szkoly. A wyrzucenie ze szkoly oznaczalo natychmiastowe wcielenie do armii. "Pizmak" siegnal wiec po nozyczki i na drugi dzien wygladal jak wiezien. Wojsko bylo dla nas straszliwa grozba. Zwariowac bylo jedyna metoda. W naszym wypadku bylo to o tyle latwiejsze, ze wygladalismy inaczej niz wszyscy wokól.

Punk w latach 80. byl czyms wiecej niz muzyka. To bylo srodowisko. Wy jednak byliscie troche z boku.

- Bo nie bylo klubów, miejsc, gdzie mozna by sie spotykac, integrowac. Funkcjonowaly male, slabo przenikajace sie grupy. Gdyby to srodowisko bylo bardziej zwarte, mozna by budowac np. jakies niezalezne oficyny wydawnicze. Nasza sila razenia bylaby duzo wieksza. Próbowalismy to robic za pomoca chalupniczej gazetki, ale byly to dzialania partyzanckie, docierajace do bardzo zawezonego kregu. Wydawalismy pisemko "Azotox", ale moglismy robic jedynie po sto egzemplarzy, bo do takiego nakladu nie ingerowala cenzura. Pisalismy tam banalne artykuliki bedace efektem naszych naiwnych przemyslen na temat rzeczywistosci. Jednak glówna czesc stanowily tlumaczenia tekstów i wywiadów z zachodnimi zespolami punkowymi. Z czasem publikowalismy wywiady z polskimi zespolami, jakies kawalki artystyczno-offowe, np. manifest gdanskiego Tot-Artu. Nasz zin szybko upadl, ale w jego miejsce pojawily sie nastepne, np. "QQryQ" Piotra "Pieti" Wierzbickiego. Paradoksalne bylo to, ze mlodzi punkowcy w Stanach mysleli podobnie jak my. Upraszczajac - nasz system byl duzo gorszy, ale to nie znaczy, ze w USA nie bylo Babilonu. U nas byly policyjne palki, a tam terror ekonomii. Przecietny mlody czlowiek po obu stronach zelaznej kurtyny mial mniej wiecej te same problemy. Chcial zyc po swojemu, byc wolny. Trzeba pamietac, ze w tym czasie nastala druga fala zimnej wojny. Silna propaganda dzialala po obu stronach.

Jednak miedzy totalitaryzmem komunistycznym a demokracja jest spora róznica.

- To prawda. Tylko dla nas, 18-latków, którzy nie bardzo rozumieli, co to znaczy cenzura i nie zdawali sobie sprawy, ze moga nas wsadzic do wiezienia, podobienstwa nasuwaly sie same. Niedawno ogladalem film dokumentalny o zespole Sex Pistols. W Anglii nie mogli wieszac plakatów i przeganialy ich wszystkie wytwórnie, bo spiewali "Boze, chron królowa i jej faszystowski rezim". My nie moglismy sie nazywac SS-20, bo oficjalnie takich rakiet nie bylo. Oczywiscie, wchodzac w to glebiej, widzielismy wiecej szczególów i róznic. W koncu do mojego domu zapukala SB. Wtedy zrozumialem, ze w tym kraju jest jednak policja polityczna i ze ona równiez nas dotyczy.

Po co przyszli?

- Wciaz do konca nie wiem. Nie bylo mnie wtedy w domu. Przyszlo dwóch smutnych panów i przesluchali moich rodziców. Bylo to tuz po wprowadzeniu stanu wojennego. Wypytywali o jakies nazwiska, ksywki. Moim rodzicom nic to nie mówilo. Gdy wrócilem do domu, byli sini ze zdenerwowania. Nastepnego dnia zostalem wezwany do dyrektora szkoly. Dyrektor zostal wyproszony, a na jego miejscu za biurkiem zasiadl kapitan bezpieki. Wyjal teczke i zaczal mnie wypytywac o jakichs ludzi. Nikogo nie znalem. Pózniej powiedzial, ze jest to przesluchanie w sprawie zaginiecia córki pewnego generala, która uciekajac z domu, napisala, ze jedzie na nasz koncert. "I gdzie ona teraz jest?" - pyta kapitan. Ja na to, ze nie wiem. Pózniej jeszcze ci panowie odwiedzili naszego basiste. Troche sie balismy. Jakis czas pózniej którys z zachodnich dziennikarzy zapytal na konferencji prasowej Jerzego Urbana, czy to prawda, ze zespól Dezerter namawia do bojkotu wyborów. Jeden z koncertów zaczelismy bowiem piosenka "Nowe wiadomosci". Na scenie stal ekran z gazet, który publicznosc rozszarpala. Grajac, rzucalismy w publicznosc gazetami. Dziennikarz widzial, ze publicznosc drze "Trybune Ludu", a ze wlasnie zblizaly sie wybory, wysnul wniosek, ze to bojkot wyborów. Dostalismy wezwanie do Ministerstwa Kultury. Na to urocze spotkanie wybral sie nasz menedzer Tomek Wisniewski. Urzednik wypytywal, czy to prawda, ze zespól rwal gazety i wzywal do bojkotu wyborów. "Nieprawda" - powiedzial Tomek, wiec urzednik kazal mu napisac takie oswiadczenie. W nastepnym tygodniu Urban odczytal je na konferencji. Bylismy strasznie wk...wieni. Wladza wtedy ganiala za Michnikiem i Kuroniem, a przez glupie pytanie dziennikarza zaczeli sie nami interesowac. Mógl nam narobic niezlego gnoju.

Nie byliscie z siebie dumni?

- Nie. Bylismy wtedy prawdziwymi ortodoksami. Nie chcielismy miec nic wspólnego z zadnymi politycznymi rozgrywkami. Z naszego koncertu wyrzucilismy nawet kiedys amerykanska telewizje. Wszystkie media byly dla nas wtedy siebie warte. I znowu wykorzystal to Urban na konferencji prasowej: "Dezerter nie chce rozmawiac z amerykanska telewizja". Bylem wsciekly.

Dlaczego zmieniliscie nazwe zespolu?

- Za komuny funkcjonowaly pewne niepisane zakazy. W pewnym momencie okazalo sie, ze mamy zakaz publicznych wystepów. Jesienia 1982 r. nasz menedzer dzwonil w rózne miejsca i nikt nie chcial w ogóle z nim rozmawiac. Po wielu bezowocnych próbach zorganizowania jakiegokolwiek grania w Polsce doszlismy do wniosku, ze cos z tym trzeba zrobic. Ludzie mówili nam, ze chodzi przede wszystkim o nazwe. Postanowilismy ja zmienic. Pojawila sie propozycja Dezerter. Balismy sie, ze to tez nie przejdzie. Byl przeciez jeszcze stan wojenny. Jakos jednak przeszlo.

W 1982 r. zrobiliscie furore w Jarocinie jeszcze jako SS-20. Jak wspominasz ten festiwal?

- Byla to oaza wolnosci. Kilka tysiecy ludzi, wszyscy usmiechnieci, zero agresji. Zle wrazenie robily natomiast ogromne sily milicyjne. Wlasnie w otoczonym przez milicje Jarocinie widac bylo, ze zyjemy w panstwie totalitarnym. Przed festiwalem zrobilem serie znaczków SS-20, które rozdawalismy znajomym. Okazalo sie to kiepskim pomyslem, bo te znaczki dzialaly bardzo prowokacyjnie. Milicja nie rozumiala, co to jest. Kojarzylo sie im z faszyzmem, wiec kazdy, kto mial znaczek, dostawal lomot. Pól roku pózniej ukazal sie w "Dzienniku telewizyjnym" fragment naszego koncertu z Jarocina jako ilustracja do materialu o demoralizacji mlodziezy.

Czy Jarocin byl wentylem bezpieczenstwa, który mial sluzyc wladzy do skanalizowania zbiorowych emocji mlodych ludzi?

- Pewnie tak. W 1984 r. mielismy tam dziwna przygode. Bylo cholernie goraco, susza, 30 stopni. Duza scena byla na stadionie. Murawa zmienila sie w klepisko, z którego unosily sie kleby kurzu. Przy 20 tysiacach ludzi nie dalo sie oddychac. Przed wyjsciem na scene poprosilismy przez mikrofon strazaków, by polali plyte woda, bo nie damy rady zaspiewac. Organizatorzy odpowiedzieli nam zza konsolety, zebysmy spier... "Albo gracie, albo won ze sceny!". "Skandal" na to: "Jak wy traktujecie ludzi?". Caly stadion zawrzal. Organizatorzy wylaczyli nam mikrofony. Publicznosc dostala szalu. Zaczeli rzucac ziemia w konsolete. Wystarczylaby iskra, by caly Jarocin poszedl z dymem. Przylecial glówny organizator festiwalu Walter Chelstowski. Wkurzyl sie strasznie. W koncu w odsluchu uslyszalem: "Jesli zaraz, gnoje, nie zaczniecie grac, to wjedzie tu kilka tysiecy zomowców, którzy stoja w lesie". Nie wiem, kto to do nas powiedzial. Napiecie trwalo z pól godziny. W koncu zdecydowalismy sie zagrac. Historia tego festiwalu jest dla mnie niejednoznaczna. Nic w tym kraju nie dzialo sie bez akceptacji wladz, wiec pewnie byla w tym jakas intryga. Jednak momentami wymykalo sie to spod czerwonej kontroli. Przed koncertami teksty czytal Walter. "Dobrze, mozecie to zaspiewac, ale do cenzury dajcie cos innego" - mówil czesto.

Chodziliscie do cenzury?

- Nasz menedzer zanosil tam teksty. Gdy nagrywalismy pierwszego singla w 1983 r., znalazly sie tam utwory wprowadzajace cenzorów w konsternacje, np. "Ku przyszlosci": "Polaczmy nasz wysilek/ Zjednoczmy wszystkie sily/ Ojczyzna, Ojczyzna czeka na ciebie, towarzyszu mily", albo "Spytaj milicjanta/ on ci prawde powie/ spytaj milicjanta/ on ci wskaze droge". Nie wiedzieli, o co chodzi, bo to byl pastisz socrealu. Pani cenzor zaczela weszyc podstep, wiec kazala sobie przyniesc interpretacje tekstów. Nie dostala jej, wiec po ukazaniu sie singla czesc nakladu zostala przemielona. Najgorzej bylo przy plycie "Kolaboracja", która wyszla w 1987 r. Cenzura bardzo w nia zaingerowala. Postanowilismy wiec pójsc sladem "Tygodnika Powszechnego", który w artykulach zaznaczal ingerencje cenzorskie, w nawiasach przypominajac ustawe. Wstawialismy pikniecia i nie zgodzilismy sie na zadna zmiane. Cenzura nie zgodzila sie wiec, by plyta byla sprzedawana w sklepach. Pozwolili wyprodukowac jedynie piec tysiecy egzemplarzy dostepnych w Klubie Plytowym za okazaniem karnetu z tygodnika "Razem".

W tym czasie w polskim radiu i telewizji pojawilo sie duzo muzyki: Maanam, Lady Pank, Kombi, Perfect. Jak wtedy oceniales to zjawisko?

- Jak najgorzej. Uwazalismy to za zenade. Obecnie patrze na to troche lagodniej. W latach 80. mielismy poczucie, ze stoimy na pierwszej linii frontu, a lizusy czerpia korzysci z koncesjonowanego przez wladze show-biznesu. Zespoly tzw. trzeciego obiegu nie mialy dostepu do niczego. Nie grano nas w radiu, nie moglismy wydawac plyt. Nie mam specjalnego zalu, bo sami wybralismy te droge. Show-biznes w Polsce istnial zawsze, tylko byl sterowany. Mlodziez potrzebowala muzyki, wiec komuna ja dawala. Dzis nikogo nie chce potepiac. Bawia mnie jednak opowiesci, ze zespoly z oficjalnej sceny rockowej walczyly z komuna.

Jak w latach 80. wygladalo zycie punkowców z kultowego zespolu?

- My bylismy troche inni. Moze nie bylismy aniolkami, ale daleko nam bylo do rockandrollowego sznytu. Kojarzylo sie nam to z obciachem, z kowbojskimi zabawami gwiazd polskiego radia i telewizji. Nie demolowalismy hoteli, nie gralismy po pijanemu. Mielismy poczucie, ze mamy do powiedzenia zbyt wazne rzeczy, zeby je wypowiadac na bani. W latach 80. musielismy wszyscy pracowac, bo byl obowiazek pracy. Zeby byc muzykiem, trzeba bylo miec ministerialna weryfikacje. Nam oczywiscie nikt by jej nie dal. Pracowalem w firmie produkujacej elektroniczny sprzet medyczny, reszta kombinowala cos ze spóldzielniami studenckimi, zamiatali przystanki, ulice. Rzucilismy wszystko w diably dopiero w 1989 r. i zajelismy sie tylko muzyka. Udalo sie nam z tego utrzymywac przez cale lata 90.

Jak odbierales przelom 1989 r.?

- Pracowalem wtedy w malej firmie. Wszyscy jej pracownicy z napieciem sledzili wydarzenia. Byli zdecydowanymi antykomunistami. Przysluchiwalem sie ich rozmowom. Pewnego dnia pojawila sie w prasie zapowiedz Okraglego Stolu. Powiedzialem im wtedy, ze to pewnie kolejny szwindel, chyba ze do rozmów zaprosza wszystkich, lacznie z Bujakiem. Bo on kojarzyl mi sie z najbardziej poszukiwanym przez SB opozycjonista. I okazalo sie, ze go zaprosili. W czerwcu 1989 r. po raz pierwszy w zyciu poszedlem na wybory. To byl czas wielkiej nadziei.

Nadal glosujesz w wyborach?

- Od 1989 r. bylem tylko raz. Glosowalem w drugiej turze wyborów prezydenckich w 1995 r. na Walese. Zrobilem to z bólem, ale wtedy mialem poczucie, ze ludzie pokroju Kwasniewskiego zmarnowali mi dziesiec lat zycia. Z dzisiejszej perspektywy wyglada to troche inaczej. W tym roku, równiez z bólem, pójde zaglosowac w referendum unijnym. Nie twierdze, ze Unia Europejska przyniesie nam zbawienie, ale chyba lepsze to, niz zostac w kompletnej pustce.

W Twoich tekstach na przestrzeni 20 lat wciaz slychac silne nuty mlodzienczego idealizmu. Ktos moze powiedziec: "naiwniak".

- Moze. Wciaz uwazam, ze wladza to mniej lub bardziej dotkliwa forma gwaltu na ludziach. Ludzie ida do polityki po to, by rzadzic innymi, wiec na dzien dobry maja u mnie przechlapane. Rozumiem oczywiscie, ze potrzebni sa zarzadcy pewnego dobra wspólnego, z którego wszyscy korzystaja. Zdaje tez sobie sprawe, ze potrzebne jest prawo, które pilnuje, by wolnosc jednego czlowieka nie naruszala wolnosci innego. Jednak wladza sie tym zajmuje moze w 20 procentach. Pozostale dzialania to wykorzystywanie wladzy. To jest cholernie niebezpieczne narzedzie, które czesto trafia w rece ludzi zlych badz nieudolnych. Zdaje sobie jednak sprawe, ze nie ma lepszego systemu poza demokracja. To jest jednak wciaz system.

Losy zespolów wyroslych z punk rocka potoczyly sie bardzo róznie w III RP. Niektóre znalazly sobie dobre miejsca w nowym show-biznes inne przepadly. Dezerter jest wciaz grupa offowa. Nie zalujesz?

- Nie marzylismy nigdy o slawie rock'n'rollowców. Interesowalo nas tylko granie naszej muzyki. Mam poczucie, ze wciaz mamy cos do powiedzenia. Na poczatku dziwila mnie droga obrana na przyklad przez T.Love. Cenilem ich w latach 80. Pózniej oni swiadomie wybrali srodek muzycznego rynku. Wyroslismy z tego samego klimatu, ale teraz jestesmy w zupelnie innych miejscach. Takich przykladów jest wiecej.

Kto teraz slucha Dezertera?

- Glównie mlodziez, ale ostatnio zaczalem na koncertach znowu zauwazac ludzi w moim wieku. To mnie cieszy. Nie mamy moze bardzo licznej publicznosci, ale za to to ludzie podobni do nas. Dla nich warto grac.

Z czego zyjesz?

- Jestem grafikiem komputerowym. W 1999 r. bylo nam tak ciezko, ze musialem zaczac pracowac. Chcialbym zyc tylko z muzyki, ale przy obecnej koniunkturze jest to niemozliwe.

Z Krzysztofem Grabowskim rozmawiał Mikolaj Lizut