Pogo w Bieszczadach

Język i górną wargę przebił sobie agrafkami. Jedna z nich jest przypięta do łańcucha zawiniętego wokół szyi. Ciężar stali rozciąga jego usta w dziwny grymas. Cały jest obwieszony łańcuchami, kłódkami i karabińczykami. Pozostali chłopcy też. Noszą wyćwiekowane skóry lub stare, może przedwojenne jeszcze marynarki. Są chyba kompletnie pijani. Jeden wulgarnie wywala język. W rękach gitary. Zdjęcie jest czarno-białe. Jego autor też musiał zdrowo się nawalić. Postacie ledwo mieszczą się w kadrze i są nieostre. Zdjęcie wyblakło, bo czas robi swoje. Zrobiono je 25 lat temu w Ustrzykach Dolnych. Dziś kolorowe włosy, piercing, czyli poprzebijane kolczykami brwi, policzki, języki, nosy czy sutki, nie robią wrażenia. Ale wtedy, w czasach późnego Gierka, w małym miasteczku na końcu Polski taki widok mógł przyprawiać o palpitację serca. Trzymam zdjęcie w kieszeni. Jest szary, zimnawy zmierzch nad autobusowym Dworcem Zachodnim w Warszawie. W takim świetle to miejsce wygląda jeszcze brzydziej niż zwykle. Bezdomni, ukraińscy podróżni z kraciastymi, plastikowymi tobołami, to wszystko w bukiecie smrodu autobusowych spalin, wietnamskiego żarcia i pasty BHP z publicznego kibla. Już pół godziny czekam na autobus z Ustrzyk Dolnych. Przyjeżdża tylko raz w ciągu dnia i prawie nigdy o czasie. Jedzie niemal 12 godzin. Ma nim przyjechać Siczka, jeden z chłopców ze zdjęcia, lider legendarnego punkowego zespołu KSU. Nie jestem pewien, czy go poznam. Ich koncert widziałem tylko raz, w klubie Stodoła, chyba pod koniec lat 80. Zastanawiam się, jak może wyglądać punkowiec po czterdziestce.

Wreszcie jest. Z brudnego autobusu wysiada szczupły facet. Głębokie zmarszczki na twarzy przypominają blizny. Skórzany czarny płaszcz prawie do ziemi, czarne spodnie, szeroki, wyćwiekowany pas i koszulka z białym orłem ułożonym z piszczeli. Włosy też ma czarne, wręcz granatowe, wytapirowane i sterczące. Zero śladów siwizny. Pewnie je farbuje... Uścisk dłoni mocny, głos lekko zachrypnięty. - Męcząca podróż, co? - zagaduję. - Lubię spędzać czas ze sobą. Tylko bez palenia trudno wytrzymać - mówi, wyjmując papierosy i rozglądając się wkoło. - Fajnie tu. Dawno nie byłem w Warszawie. Jedziemy do jakiejś knajpy pogadać. Mijamy rząd akademików i studencki klub Proxima przy alei Żwirki i Wigury. Siczka przylepia nos do szyby. - Spaliśmy tu z zespołem w latach 80. Było pięknie. Daliśmy taką banię, że mogłem stracić życie. Zasnąłem w pokoju na dziesiątym piętrze, leżąc na parapecie otwartego okna. Gdy się obudziłem, zakręciło mi się w głowie z przerażenia. W Ustrzykach na szczęście nie ma żadnych wieżowców. Siadamy przy piwie w Zielonej Gęsi. Siczka prosi o pusty kufel i kilkakrotnie przelewa swoje piwo ze szklanki do szklanki. - Piwo z gazem jest do dupy - tłumaczy. - Jak się je odgazuje, jest dużo zdrowsze, a tryka tak samo. Widzisz, ja już coraz mniej pamiętam. Mam we łbie dziury od wódy. Zdrowie mi siada.

Tuż nad rynsztokiem

Znali się prawie od dziecka. Mirek i Plaster mieszkali obok Siczki. Ptysia znali od zawsze, a Bohun był jego kumplem. W Ustrzykach znają się przecież wszyscy. Siczka nie lubił siedzieć w domu. Miał niewesołe dzieciństwo. Ojciec strasznie chlał. Pamięta głównie awantury i bijatyki w domu. Matka wzięła z ojcem rozwód, gdy Siczka miał siedem lat. Wolał więc szwendać się z kolegami po miasteczku. Byli małymi wandalami. Tłukli szyby w oknach i lali się na pięści z przyjezdnymi. Milicja znała ich doskonale. Gdy Siczka poszedł do zawodówki, potrafił już na libacji wypić litr wódki i popić go jabolem. Tracił przytomność, rzygał jak kot, ale miał charakter. Po równi pochyłej szedł w ślady ojca. Było jednak coś, co trzymało go tuż nad rynsztokiem, więzieniem czy alkoholową śmiercią. Muzyka. Gdy grało radio, udawał rockowego gitarzystę. Starszy brat, rasowy już ustrzycki chuligan, miał kilka płyt Breakoutów, Niemena, Niebiesko-Czarnych, Omegi i Locomotiv. Siczka słuchał tego jak zaklęty. Ołtarzem Siczki i jego koleżków było radio, gdzie w połowie lat 70. z rzadka można było usłyszeć zachodniego rocka - Black Sabbath, Pink Floyd, Led Zeppelin, Budgie... Płyty kosztowały majątek i nie można ich było kupić w sklepach. Przegrywali więc muzykę na magnetofony szpulowe. Rock and roll szybko stawał się indentyfikacyjnym kodem, czymś spajającym jeszcze lepiej i trwalej niż wóda czy chuliganerka. Czynił ich innymi, wtajemniczonymi, lepszymi od rówieśników.

Chłopcy z Ustrzyk też chcieli grać. Założyli zespół KSU. Problem polegał jednak na tym, że rock pierwszej połowy lat 70. był muzyką misterną, wirtuozerską i egzaltowaną. Żeby podrabiać Zeppelinów czy Deep Purple, trzeba było coś już potrafić. A oni nie umieli nic. Pewnie więc szybko zarzuciliby granie w miejskim domu kultury na rzecz chlania i awantur, gdyby nie pewien wieczór przy skrzeczącym odbiorniku radiowym. W Wolnej Europie usłyszeli punk rocka. Było to mniej więcej rok po tym, jak punkowa rewolta pochłonęła angielskie dzielnice robotnicze. Brytyjska młodzież końca lat 70., pierwszego powojennego wyżu demograficznego, dorastała w czasie kryzysu paliwowego, recesji, robotniczych protestów i rosnącego bezrobocia. To już nie była hipisowska rewolucja dzieci kwiatów. Młodzież zbuntowała się gwałtownie, z wrzaskiem i agresją. I to dosłownie przeciwko wszystkiemu. "System" - słowo wytrych - stał się złowrogim synonimem całej rzeczywistości politycznej, społecznej, religijnej, całego świata dorosłych. Prawdziwą rewolucją była muzyka prosta, rytmiczna i głośna. Teksty piosenek nie miały w sobie nic z egzaltowanej poezji artrockowych wirtuozów. - Na początku mi się to nie podobało, bo było za proste - przyznaje Siczka. - Ale kolegom z zespołu kompletnie odwaliło. Usłyszeli jeden numer Sex Pistols i już chcieli grać taką muzykę. Całe dnie spędzali przy odbiorniku. Słuchali Luksemburga i Wolnej Europy. Nagrywali i spisywali nazwy zespołów. Ale punk rock nie pojawiał się często.

Droga redakcjo Wolnej Europy...

Chłopcy wpadli na szaleńczy pomysł. Napisali list do Wolnej Europy. Jego treść się nie zachowała, ale mógł brzmieć tak: "Droga redakcjo! Jesteśmy młodymi ludźmi z małego miasta w Polsce. Wasze audycje na falach krótkich są dla nas jedynym kontaktem z wolnym światem i jego muzyką. Dzięki Wam zetknęliśmy się z punk rockiem, muzyką, którą kochamy. Prosimy o więcej! W Bieszczadach, w komunistycznej Polsce siedzą przy odbiornikach jej fani, których jesteście jedyną nadzieją". Nikt właściwie nie wierzył, że tą prośbą przejmie się ktokolwiek w zachodniej rozgłośni. Było też niemal pewne, że gdyby chłopcy wysłali go pocztą, nigdy by nie doszedł. List zabrała więc ciotka Plastra do Kanady i stamtąd wysłała do Wolnej Europy. Siczka: - Po kilku miesiącach w Wolnej Europie pojawił się cotygodniowy cykl audycji z muzyką punkową i nowofalową. Pierwszą audycję zadedykowali fanom punk rocka z Bieszczad i powiedzieli o naszym liście. Byliśmy w szoku. Nikt nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tej całej akcji. Ubecja dostała szału. Oczywiście wiedzieli, kto napisał ten list. Przetrzepali nam chałupy i zaczęli sprawdzać całą naszą korespondencję. Kłopoty z władzami PRL towarzyszyły bieszczadzkiemu punk rockowi niemal od początku. Bo Bieszczady zawsze były miejscem specyficznym. Pielgrzymowali do nich hipisi, różne świry chcące mieszkać na łonie natury, dezerterzy z wojska, uciekinierzy z więzień, autsajderzy... Chłopcy z Ustrzyk stykali się z nimi. To była taka szkoła kontestacji. W dzikie Bieszczady przyjeżdżali też harcerze. Punkowa ekipa szczerze ich nie cierpiała. Pewnie trochę przesadzali, ale ZHP był dla nich organizacją reżimową, częścią złowrogiego komunistycznego systemu, propagandową pralnią mózgów.

Wolna Republika Bieszczadzka

Pod koniec lat 70. Bohun i jego brat Broda założyli organizację WRB - Wolną Republikę Bieszczadzką. Było ich 15 do 20 osób. Cały zespół i wszyscy znajomi. Siczka: - W tych latach odbywała się harcerska operacja "Bieszczady 40". Harcerze mieli niby budować infrastrukturę w naszej dzikiej krainie. Jednak głównie śmiecili i zostawiali po sobie syf. Nie chcieliśmy ich w Bieszczadach. Niszczyliśmy im propagandowe tablice, oznaczenia szlaków itp. Czasem się jakiegoś harcerza łańcuchem po grzbiecie pociągnęło, jak szedł po trawniku. Bali się nas, bo punki wyglądały groźnie. Byliśmy dla nich symbolem degeneracji. A dla nas harcerze po prostu chodzili na smyczy komuny. Pierd... ich pseudoideały, wojskowe stopnie, mundurki, krótkie spodenki, musztry, system podległości... Zabawa w WRB ściągnęła na chłopców kłopoty. Dotąd PRL-owskie organy władzy specjalnie nie miały w Bieszczadach nic do roboty. Mogły się najwyżej uganiać za dezerterami z armii. Teraz mogły się wykazać. Wykryły tajną i wrogą socjalizmowi organizację, a właściwie "ukraiński ruch separatystyczny" dążący do oderwania Ukrainy od ojczystego Związku Radzieckiego. Członkowie organizacji to w dodatku degeneraci, wzorujący się na zachodniej modzie chuligani i bumelanci. Siczka: - Nosiliśmy niebieskie opaski z literami WRB w kształcie ukraińskiego tryzuba. Całość układała się w sino-żółte barwy ukraińskie. Chodziliśmy w tym z półtora roku i nikt się nie interesował. Gdy cała ta impreza już się nam znudziła, SB załapało i zaczęli nas trzepać. Rewizje, przesłuchania. Nie dawali nam spokoju, a my nie wiedzieliśmy, o co właściwie chodzi.

- A o co chodzi z tym waszym ukraińskim nacjonalizmem? - pytam prowokacyjnie. Oczy Siczki błysnęły znad kufla piwa. - To nie jest żaden nacjonalizm - mówi dobitnie. - Jesteśmy z krainy Łemków. Ustrzyki to miejsce polsko-ukraińskich zaszłości. Polacy i Ukraińcy mieszkają tam koło siebie. Oczywiście wszyscy wiedzą, kto jest kto. Jedni chodzą do kościoła, a drudzy do cerkwi. A przecież wszyscy dostawaliśmy równo po dupie od czerwonego. Nigdy też nie dawaliśmy się wrabiać w szczucie jednych na drugich. Nas bardziej interesowało to, jakiej kto muzyki słucha. W pokoleniu naszych rodziców jeszcze to jakoś siedzi. Moja matka miała z dzieciństwa nie najlepsze wspomnienia z Ukraińcami. Ale to wszystko jest przeszłość. Teraz dużo ludzi z Ukrainy przyjeżdża na handel. Matka lubi sobie z nimi pogadać, pobajdurzyć, pożartować. W tych kontaktach ludzi spod granicy jest w sumie dużo serdeczności.

Małe miasto/ mali ludzie/ małe sprawy/ mały świat/
Głupie miasto/ głupi ludzie/ głupie sprawy/ głupi świat/
Ustrzyki! To stolica Bieszczad jest/
Ustrzyki! Niech nam żyje WRB!

W KSU ukraińskie korzenie miało dwóch pierwszych perkusistów: Burek i Mirek Wesołkin. Pierwszy uchodził za najsilniejszego człowieka w Ustrzykach. - W 1978 r. rygorystycznie podchodził do zakazu obcym stania na ustrzyckim moście - śmieje się Siczka. - Jak ktoś nie znał tego zakazu, to się dowiadywał od Burka. Mirek był z nas najlepszy muzycznie. Potrafił posługiwać się bębnami, klawiszami, gitarami... Dużo nas nauczył. Po 30 próbach Mirek zniknął. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Wyjechał z Ustrzyk. Miał jakieś problemy z dziewuchą i postanowił się zmyć. Odnalazłem go po 22 latach. Opowiadał mi, jak tułał się po Polsce, później mieszkał w Niemczech. Wrócił do kraju i chciał rozkręcić jakiś biznes, ale mu nie wyszło. W końcu dotarł w nasze strony i wziął w ajencję schronisko w Komańczy. Tam go spotkałem. Zaproponował, żebyśmy u niego zagrali. Zrobiliśmy koncert w górach, że czacha dymi, razem z Wańką Wstańką z Rzeszowa. Później jeszcze rozmawialiśmy przez telefon. Któregoś dnia zadzwoniłem do niego i już go tam nie było. Zniknął. Pewnie znowu się znajdzie za 20 lat. - Co to właściwie za skrót - KSU? - pytam. Siczka drapie się w głowę, jakby próbował sobie coś przypomnieć. - Nazwę zespołu wymyśliliśmy razem z Mirkiem - mówi w końcu. - Wzięła się od rejestracji samochodów w Bieszczadach. Wracaliśmy nawaleni późno w nocy i zobaczyłem auto z rejestracją KSU. Tak zostało. Nie pamiętałem tego zdarzenia przez 22 lata i przez cały ten czas nie wiedziałem, skąd jest ta nazwa. Dorabialiśmy różne teorie: Komitet Samostijnej Ukrainy, Kurwa Samostijnej Ukrainy, Kurwa Sami Ukraińcy, ewentualnie Każdy Się Upija. Siczka do dzisiaj nie bardzo potrafi grać na gitarze. - Mam swoje patenty - twierdzi. - Stroję gitarę tak, że mi się łatwiej gra. Nigdy nie porywałem się na trudniejsze rzeczy. Najłatwiej wchodził mi Black Sabbath, bo były tam proste riffy. Pierwszy koncert KSU zagrało w Ustrzykach w przedsiębiorstwie budowlano-komunalnym w świetlicy. Ich kumpel opiekował się więźniami, którzy pracowali na budowie. Dzięki temu sala była wypełniona. Jedną połowę zajęli więźniowie z kryminału, a drugą miejscowi z Ustrzyk. - Zabawa była nie z tej ziemi - wspomina Siczka. - Początkowo słuchacze nie bardzo wiedzieli, o co chodzi. Ale już po drugim numerze porwała ich nieprawdopodobna energia. Sala trzęsła się w posadach. I właśnie o to chodzi w tej muzyce!

Metoda na życie i sposób na głód/
na kryzys na gnicie na chaos na ból/
gdy nie wiesz dokąd iść krzyk zmęczył cię/
za szyjkę mocno chwyć i napij się! Jabol punk!

Kazik przywoził pocztówki

Pod koniec lat 70. punk rock w Polsce dopiero kiełkował - na początku w Gdańsku i w Warszawie. Ptyś i Plaster wybrali się do stolicy, żeby się spotkać z jakąś punkową ekipą. Trafili na "targ perski", gdzie handlowano m.in. płytami. Tam poznali Kazika Staszewskiego, wówczas lidera punkrockowego zespołu Poland. Kazik: - W którąś niedzielę pojawiło się na "perskim" trzech kolesiów wyglądających bardzo ortodoksyjnie. My ubieraliśmy się wtedy inaczej. Skóry, ćwieki i irokezy pojawiły się później. Chodziliśmy w podartych, starych garniturach, malowaliśmy włosy plakatówkami i wpinaliśmy we wszystko dużo agrafek. Ci goście wyglądali już bardzo punkowo. Mieli skóry, czapki pocztowe, łańcuchy. Zaintrygował mnie ich wygląd. Zaczęliśmy gadać. Tak poznałem Bohuna, Ptysia i Tomkowa. Po pewnym czasie znowu przyjechali Ptyś i Tomków. Zaprosiłem ich do domu i zaprzyjaźniliśmy się. Byliśmy blisko. Jeździłem do nich do Ustrzyk, a oni do mnie. Siczka: - To był czas pocztówek dźwiękowych. Trochę ich miałem. Ale pierwsze zachodnie pocztówki dźwiękowe przywiózł nam Kazik. Były cieniuteńkie, dwustronne i stereofoniczne. Z naszymi nie było porównania. Kazik: - Miałem rodzinę w Anglii i dostęp do płyt. Sprowadzałem im różne kapele. Pamiętam, że u nich wielkim kultem cieszył się Subway Sect. Gdy ten zespół wydał pierwszy i zresztą ostatni longplay, sprowadziłem im go. Moja mama kupiła im też pierwszy Dead Kennedys. Bardzo lubiła Ptysia. Chłopcy opowiadali mi o swoim zespole, ale przez długi czas go nie słyszałem. Nawet podejrzewałem, że to trochę wytwór ich fantazji. W końcu pojechałem do Ustrzyk wiosną 1980 r. i wtedy puścili mi swoją taśmę. Brzmiało to bardzo profesjonalnie. W porównaniu z poziomem polskich kapel to było zawodowstwo. Trzeba przyznać, że z muzyką byli na bieżąco, bo słuchali zachodnich stacji. Poza Warszawą i Trójmiastem Ustrzyki okazały się jednym z pierwszych ognisk punk rocka w Polsce. Kazik postanowił odkryć KSU dla reszty kraju. Był w końcu człowiekiem ze stolicy, obracał się w środowisku i znał wielu ludzi. Kazik: - Mój kolega Amok - Andrzej Turczynowicz - wpadł na pomysł zorganizowania Pierwszego Ogólnopolskiego Przeglądu Zespołów Rockowych Nowej Fali w Kołobrzegu. Impreza odbyła się latem 1980 r. Dałem mu namiary na KSU. Amok pojechał do Ustrzyk, obejrzał ich próbę i ściągnął do Kołobrzegu. Niestety, mój zespół tam nie pojechał. Na tym festiwalu zakasowali wszystkich, przynajmniej tak mi mówiono. Świadczy też o tym podziemna kaseta, która ukazała się po przeglądzie. Jedna cała strona to KSU, a druga - pozostałe zespoły.

Siczka: - Najpierw byliśmy w szoku. Impreza w wielkim kinie, gra Tilt, a na ekranie jakieś wykręcone teledyski. Żadna polska kapela nie robiła jeszcze takich rzeczy. Dla nas to był wielki świat. Byliśmy wypłoszonymi kolesiami z małej dziury, gdzie diabeł mówi dobranoc. Już na samym początku doszło do spięcia między KSU a punkami z Warszawy. Każdy zespół dostał planszę, na której mógł namalować swoje logo. Siczka: - Zrobiliśmy znak KSU w kształcie ukraińskiego tryzuba. Postawiliśmy tę tablicę, żeby wyschła, i poszliśmy do garderoby spożyć wino owocowe. Za chwilę przylatują goście z publiki i krzyczą, że ekipa z zespołu Tilt niszczy nam tablicę. Patrzymy - rzeczywiście, do tryzuba ktoś dorysował jaja, że wyglądało to jak penis. Wkurw... się i bluzgaliśmy Tomkowi Lipińskiemu i jego koleżkom przy każdej okazji. Teraz myślę, że to był w sumie fajny, punkowy żart. Z innymi bandami bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Kołobrzeska publiczność z początku nie przyjęła ich dobrze. Zaczęli gwizdać. Ale po kilku numerach okazało się, że odnoszą spektakularny sukces. Totalna energia i pogo. To była ich pierwsza impreza poza Ustrzykami. Zaczęło się robić głośno o KSU, dzikich punkowcach z Bieszczad, polskim Sex Pistols. Po koncercie jacyś Niemcy zaproponowali im nawet wydanie płyty na Zachodzie. Siczka: - Niewiele pamiętam, bo strasznie wtedy chlaliśmy. Kombinacja miała być taka, że z jednej strony KSU, z drugiej Tilt. Rozmawiali chyba z Bohunem. On to kompletnie olał, bo właśnie wybierał się na studia, a nam było wszystko jedno. Byliśmy szczęśliwi bez płyty. Niczego nam nie brakowało. Kazik: - Na fali kołobrzeskiego sukcesu tego samego lata zrobiliśmy jednodniowy festiwal w Ustrzykach. Zagrało KSU, Kanał i mój Poland. Gdy ich wtedy widziałem, był to dla mnie zespół posągowy. Chciałem tak grać i wyglądać tak jak oni. Do Warszawy wracał cały pociąg punkowców, a w Warsie była transmisja z podpisania porozumień sierpniowych.

Nasi chłopcy, tylko wariują

Rozpoczął się kolorowy karnawał pierwszej "Solidarności". W ustrzyckim kombinacie drzewnym trwał strajk. Siczka: - Nam się to podobało. Ludzie mieli rację i byliśmy z nimi całym sercem. Ja nawet chodziłem ze znaczkiem "Solidarności". Gdy dzisiaj patrzę na to, co z tego ruchu wyszło, chce mi się rzygać. Pracowałem wtedy w domu kultury. Gdy odbywały się jakieś manifestacje, okupowano urząd miejski, ja organizowałem nagłośnienie. Pamiętam, że gdy Wałęsa przyjechał do Ustrzyk i przemawiał, ja podstawiałem mu sprzęt. Oczywiście miałem przez to kłopoty z milicją, chociaż właściwie nie słuchałem, o czym on nawija. Kazik: - To była załoga potwornie tępiona przez milicję. Gdy tam przyjeżdżałem zarówno przed stanem wojennym, jak i po nim, ciągle trzeba było uciekać. Gdy byłem tam po raz pierwszy, wylegitymowano mnie więcej razy niż dotąd w życiu. Z drugiej strony w pewnym sensie byli tolerowani. Mieli miejsce na próby w domu kultury, choć towarzyszył im dyżurny ubek, który składał o nich meldunki. Później nawet, gdy o KSU zrobiło się głośno, ludzie byli zadowoleni, że coś z tymi Ustrzykami jest utożsamiane. Byli represjonowani, ale to była opresja z małego miasteczka, inna niż warszawska. Nie wiem, jak było na początku, ale z czasem oni się po prostu opatrzyli z tym swoim groźnym wyglądem. Ludzie o nich mówili: "To nasi chłopcy, tylko trochę wariują". Żeby za bardzo nie poczuli luzu, milicja im trochę dawała w kość. Ale w sumie byli do siebie przyzwyczajeni. Siczka: - Wyglądaliśmy ostro. Agrafki w wargach, policzkach, obwieszeni łańcuchami. Ludzie pokazywali nas sobie palcami. Chodziliśmy na zabawy w Ustrzykach. Wodzirej dostawał kasetę Sex Pistols i kilkadziesiąt punków szło w pogo. Reszta stała pod ścianami z rozdziawioną gębą. Często lała się krew, bo wielu z nas nosiło na rękach pieszczochy z żyletek. Do dzisiaj nie wiem, jak się łączy ze sobą te żyletki.

KSU nigdy nie było związane z polityczną opozycją. Ale Broda, brat Bohuna, pisał zbuntowane teksty. To wystarczyło, by władze PRL uznały chłopców z Bieszczad za wrogów socjalizmu. Siczka: - Często przychodziły do nas listy na adres: KSU, Ustrzyki. Listonosz do nas trafiał bez problemu. Oczywiście przez posterunek milicji. A fani kumali, o co chodzi, więc w listach głównie pisali bluzgi na komunę. Bohun z Plastrem musieli się meldować na SB w Krośnie raz na dwa tygodnie. Rozmowy były dość kretyńskie. SB namawiała ich do współpracy, a oni mówili, że nie ma mowy, bo wszyscy jesteśmy wariatami. Już po zniesieniu stanu wojennego nie mogliśmy się opędzić od esbecji. Próbowali nas nawet wrobić w jakieś faszystowskie sympatie. Kiedyś Ptysiu szedł podpity po ulicy. Zwinęli go na komisariat i podrzucili mu chustę ze swastyką. Było to szczególne skurwysyństwo, bo zawsze byliśmy przeciw wszelkim przejawom faszyzmu. Wrabiali nas też w handel narkotykami. Na szczęście nawet w milicji byli goście, którzy myśleli od czasu do czasu. Wiedzieli, że my zajmujemy się muzyką, a nie polityką, i że ściganie nas nie ma specjalnie sensu. Kiedyś Plaster z Bohunem pojechali w góry wypić kilka jaboli i w lesie znaleźli pocisk od moździerza. Plaster przytargał go do domu, wypolerował i postawił na telewizorze. Ktoś doniósł na milicję, że Plaster ma w domu broń. Dostał wezwanie, więc wziął ten pocisk i zaniósł na posterunek. Jak to zobaczyli, to pospadali z krzeseł i naprawdę zaczęli nas traktować jak wariatów.

Cała kompania śpiewa

Choć koncerty odbywały się rzadko, KSU urosło do rangi kapeli kanonicznej i kultowej. - Nie potrafię tego wyjaśnić - mówi Siczka, już lekko chwiejąc się nad stolikiem w Zielonej Gęsi. - Nie puszczali nas w radiu w latach 80. Nie mieliśmy żadnych profesjonalnych nagrań. Ludzie przegrywali na kaseciakach jakieś tragiczne dźwięki z koncertów, nagrania z prób, demówki... Czasem, jak w radiu się znalazł jakiś kozak, to puszczał te wynalazki. Ale to sporadycznie. W latach 80. komuna nie miała już na tyle siły, żeby panować nad zbiorowymi emocjami młodzieży. Mimo monopolu medialnego i cenzury rockowa scena niezależna miała się dobrze. Pojawiło się wiele zespołów, które wbrew systemowi trafiały do młodych ludzi. Wśród nich KSU. Ale na chłopców z małego miasteczka władza znalazła sposób - wojsko. Kazik: - Ten problem dotyczył oczywiście wszystkich. Ale chłopaków dotknął szczególnie, bo wcielali ich do armii jednego po drugim.

Kiedyś dadzą ci karabin, każą równo stać/
kiedyś każą załadować, potem oddać strzał/
siłą wpędzą do okopów, błoto wbiją w twarz/
później padnie rozkaz umrzyj i skończy się czas/
rozkaz, rozkaz idziemy ze śpiewem/
rozkaz, rozkaz, a sztandar powiewa nasz!

Siczka: - Po stanie wojennym wszystko się zaczęło sypać. Bohun, nasz pierwszy lider, poszedł na studia. On jedyny przejmował się tym, co będzie jutro. My raczej to olewaliśmy. W 1980 r. Tutak poszedł do wojska. Wyszedł w 1982. Po nim ja w 1983 r. Sprzedałem cały sprzęt, żeby załatwić to wojsko. Ale byłem w stanie opłacać łapówki tylko za odroczenia na miesiąc. Szybko się okazało, że mnie nie stać na kolejne odroczki. A SB w Ustrzykach zależało, żebym poszedł w kamasze. No i dostałem bilet. Kazik: - Gdy Siczka szedł do wojska, przyjechał do Warszawy. Do akademika przyprowadziliśmy jakiegoś silnego studenta, który miał mu złamać obojczyk. Nap... go z godzinę i nie mógł. I na drugi dzień Siczka musiał jechać. Siczka: - Służyłem w 1. Warszawskim Pułku Czołgów im. Bohaterów Westerplatte, tam gdzie "Czterej pancerni i pies". Rudy 102 stał jako pomnik przed moją kompanią. Czułem się tam, jakbym siedział w kryminale. Gdy pierwszego dnia zobaczyło mnie stare wojsko, od razu usłyszałem: "Ty kocie zaje..., uliżemy ci te włoski". Oficer polityczny zrobił mi regularną rewizję. Zabrali mi wszystko łącznie z notesem. Cenzurowali całą moją korespondencję. Zaprzyjaźniłem się z jednym gościem z Łodzi. Zaufałem mu i poradziłem, co ma zrobić, żeby wyskoczyć z tego piekła. On miał świrować na nerki - codziennie przed badaniem dodawać sobie do moczu kilka kropel krwi. Przyuważył go jakiś sanitariusz. Ja popełniałem samobójstwa. Podcinałem sobie żyły. O, zobacz, widać jeszcze trochę - Siczka pokazuje mi nadgarstek. - Nie było to przyjemne. Nie ciąłem się głęboko. Prawdziwy samobójca od razu przeciąłby sobie ścięgna. Ja nacinałem tylko tętniczki. Któregoś dnia zamknąłem się w kiblu i udaję nieprzytomnego. Wyłamali drzwi. Nieśli mnie, a krew waliła przez opatrunki. Trafiłem do psychiatry. Ten powiedział, że jestem kompletnie pier..., a to oznaczało wolność. Zabrali mnie do szycia. Szył mnie chirurg na żywca, żebym poczuł, co to znaczy być w wojsku ludowym. Do pełnej wolności został mi jeszcze tydzień w izbie chorych. Niestety, kolega z Łodzi zdradził, że jestem symulantem. W ten sposób odjeb... dwa lata jako Gustlik w czołgu, i to na specjalnych prawach, bo dowódca pułku miał mnie już na oku. Nie dostawałem przepustek. Tam powstał m.in. numer "Skazany na 716 dni". Cała kompania śpiewała to po pijanemu.

Nie próbuj nigdy iść pod prąd/
nie próbuj nigdy szukać przyczyn/
z szeregu nie wyłamuj się/
bo jesteś niczym, niczym

Po wojsku Siczka chciał dalej grać. Ale jego koledzy zaczęli wyrastać z punk rocka. Bohun był na studiach i miał już awangardowy zespół Hieny Cmentarne z kolesiami z Łańcuta. Grali muzykę bardzo współczesną, w stylu Cabaret Voltaire. Siczka musiał więc przejąć rolę lidera KSU. Niedługo później z zespołu odeszli Ptyś i Plaster. Siczka dokooptował więc nowego basistę - Dżordża. Dopiero w 1988 r. ukazała się pierwsza płyta KSU "Idź pod prąd" zarejestrowana w studiu RSC w Rzeszowie. Teksty piosenek, które się na nią złożyły, były ostre, ale cenzura już wtedy jakby straciła zęby. Siczka: - Najwięcej kłopotów mieliśmy chyba z piosenką "Martwy rock": "Ludzie jakby z kamienia, twarze skute granitem, ręce jak automaty, myśli gniewne i skryte...". Coś w tym czuli. Cenzor puścił to po ciężkich bojach. Płyta odniosła wielki sukces. W Polsce kończył się komunizm i wszystko wskazywało, że media stanęły otworem przed zespołami z niezależnej sceny. Piosenki KSU grała radiowa "Trójka" i inne programy. Zespół trafił pod skrzydła Warszawskiej Agencji Impresaryjnej Aktorów, która przez pewien czas dbała o jego interesy. Wystąpili na festiwalu Opole '89. Siczka: - W Jarocinie zagraliśmy dopiero w 1989 r. Nie uznawaliśmy takich spędów, gdzie grasz i ocenia cię jakieś jury. Może to był błąd? Ale niby według jakiej skali nas mają oceniać? W 1989 r. zagraliśmy już jako gwiazdy. Później jeszcze w 1992 r. Dobrze to wspominam. Publika pakowała trociny, którymi było wyłożone podłoże, i rzucała na scenę. Nieźle obskoczyło wtedy De Mono. W nas nie rzucali.

Mieszkamy na końcu świata

Jest późna noc. Kelnerzy zbierają szklanki w pubie Zielona Gęś. Siczka mówi smutno: - Minęło 25 lat, a ja wciąż mieszkam w Ustrzykach w rozwalającej się kamienicy. Choć nagrałem siedem płyt, do niedawna żyłem z renty matki. Chciałbym jej to kiedyś wynagrodzić, ale zmarła w grudniu. Czasem zagramy jakiś koncert, ale niewiele z tego jest pieniędzy. Siczka dopija piwo: - Nigdy nie myślałem o tym, co będę robił w życiu. Mam 42 lata i, szczerze mówiąc, do dzisiaj nie wiem. Na razie gram punk rocka i resztę olewam. Nie wiem, co się będzie działo, a słodko nie jest.

Siedzę w pustej knajpie, wszyscy już odeszli w ciemną noc/
kelner zbiera szklanki, zaraz mnie wypędzą znowu stąd/
pora się wynosić, ale nie ma wcale dokąd iść/
kiedy tutaj szedłem, zatrzasnąłem mocno twoje drzwi

Kazik: - Nie wyobrażałem sobie, że sam Siczka może ten zespół pociągnąć. Tyle razy go już oszukali na kasę różni menedżerowie i wydawcy w tak ordynarny sposób, że włosy stają dęba. To jest koleś bardzo imprezowy, dlatego nie sądziłem, że mu się uda. W pewnym czasie była to grupa ludzi, z którą najprzyjemniej mi się przebywało. Ptyś, który najczęściej do mnie przyjeżdżał, był takim żulikiem. Wesoły chuligan. Jak się go nie znało, to w mordę można było dostać. Teraz pracuje w Warszawie w branży budowlanej. Plaster - Leszek Tomków - był mózgiem operacyjnym zespołu. Organizował sprowadzanie płyt, znał się świetnie na muzyce. Jego tata był dyrektorem mleczarni. Teraz Plaster zakłada kablówkę w Ustrzykach. Bohun i jego brat Broda to było zaplecze intelektualne KSU. Obaj są po studiach i razem pisali teksty. Teraz Bohun jest kierownikiem ustrzyckiego domu kultury. Wiem, że robi dobrą robotę dla Bieszczad. Tutak pracuje jako konserwator w oczyszczalni ścieków. Przestał grać, bo z czegoś musi utrzymywać rodzinę. - Dlaczego KSU nie poradziło sobie? - pytam Kazika. - Nie uważam, że chłopcy zmarnowali jakąś swoją szansę. Stworzyli jeden z najważniejszych zespołów polskiego punk rocka. KSU istnieje nadal, co w Polsce jest ewenementem, więc można powiedzieć, że zrobili karierę. Są wierni swojej stylistyce, a za to płaci się pewną cenę.

Lubię to miasto, bo tu się urodziłem/
Lubię to miasto, bo tu młodość spędziłem/
Lubię to miasto, bo tutaj szalejemy/
Lubię to miasto, bo tutaj umrzemy

Dwa miesiące później umówiłem się z Siczką w Ustrzykach. Obiecał, że będą wszyscy. Krążymy od rana po miasteczku. Najpierw poszliśmy do domu Bohuna i Brody. Ich mama powiedziała, że są we Włoszech. Muszą trochę dorobić. Ptyś przyjechał z Warszawy odwiedzić rodzinę, ale śpi nawalony w domu. Chodzimy więc od knajpy do knajpy, pytając o pozostałych. Albo jeszcze ich nie było, albo byli i już ich wściekłe żony zaprowadziły pijanych do domów. Następnego dnia siedzimy z Pl astrem i Tutakiem przy piwie w jednej z knajp. Patrzę na zdjęcie KSU sprzed 25 lat. To nie mogą być ci sami ludzie. Przede mną wąsaty przedsiębiorca od telewizji kablowej i stary pracownik wodociągów, ojciec dorosłych córek. Są w materiałowych spodniach od garniturów i zwykłych koszulach, które w małych miasteczkach mężczyźni noszą w niedzielę. - Wiesz... - odzywa się Tutak. - Może by nam się udało i teraz żylibyśmy z muzyki, gdyby nie to, że mieszkamy na końcu świata. Nigdy nie mogliśmy zagrać koncertu i tego samego dnia wrócić do domu. Dlatego graliśmy rzadko. Gdybyśmy chcieli traktować muzykę poważnie, musielibyśmy przenieść się do wielkiego świata, na przykład do Warszawy. Gapimy się tępo przez okno. Na przystanek PKS podjeżdża autobus ze stolicy. Kursuje tylko raz dziennie. Wszyscy w knajpie patrzą, kto wysiada. - Widzisz tego gościa w niebieskiej kurtce? - pyta ubawiony Siczka. - To miejscowy świr. Co jakiś czas jedzie rano do Sanoka, by po południu wrócić do Ustrzyk warszawskim autobusem. Chce, by o nim gadali: "O, patrzcie, Kryszuk z Warszawy wrócił, światowiec jeden!". I tak tu żyjemy...

"Gazeta Wyborcza", Mikołaj Lizut