Punk jest martwy, stary
Punk jest tradycją, którą można wykorzystać, naruszyć, czasem
ośmieszyć. I w tym znaczeniu jest martwy - wypadły mu zęby, stał się hasłem
z encyklopedii, po prawdzie nie różni się niczym od bluesa czy country.
Gdybym miał wskazać osoby, od których w czasach wczesnej młodości
na temat rock and rolla dowiedziałem się najwięcej, Piotr Bratkowski musiałby
się znaleźć blisko szczytu listy. Oczywiście - dowiedziałem się pośrednio, cała
ta wiedza pochodziła z prasowej publicystyki: felietonów publikowanych w latach
80. w miesięczniku "Literatura", a już zwłaszcza rzadszych, ale chyba
bardziej doniosłych artykułów w "Non Stopie". Dziś, kiedy tamte rockowe
teksty Bratkowskiego doczekały się książkowego wznowienia, przekonuję się, że
były ważne nie tylko dla mnie. Ale też, że stosowanie proponowanych w nich narzędzi,
pojęć i hierarchii wobec współczesnej muzyki popularnej nie ma specjalnego sensu.
Świat się zmienił, a z nim muzyka, której słuchają młodzi ludzie - to najoczywistszy
banał. Co zatem sprawia, że figura zbuntowanego, zaangażowanego punkrockera
- tak ważna dla Bratkowskiego dwie dekady temu - zachowuje swój urok, moc przyciągania?
Dlaczego młody dziennikarz, poszukując twórców, którzy mogliby powiedzieć mu
coś interesującego o otaczającej ich rzeczywistości politycznej czy społecznej,
wciąż nieodmiennie trafia do tych samych ludzi: nieco już podstarzałych bohaterów
dawnego punkowego zrywu?
O całym otaczającym świecie
"Gdy przystępowałem do pisania tych felietonów, ważną motywacją było przeświadczenie,
że o rocku należy pisać tak, jak pisze się o sztuce, poddawać tę muzykę podobnym
kryteriom, stawiać jej równie wysokie wymagania. Byłem przekonany, że jeżeli
do przypisanej immanentnie rockowi wysokiej temperatury emocjonalnej dojdą ambicje
poznawcze, intelektualne (a tak to właśnie wyglądało na początku lat 80.), wówczas
może się okazać, że głos muzyków rockowych jest wypowiedzią co najmniej równie
ważną i atrakcyjną jak głosy rówieśnych im poetów, malarzy..." - stwierdzał
Bratkowski w 1987 roku. Jego zamiar - przekonać czytelnika, iż muzykę rockową
można traktować jako pełnoprawny element kultury - miał wtedy coś z prowokacji.
Prowokacji zasadnej zresztą także obecnie - gdy różnym odmianom rocka oraz gatunkom
pokrewnym nadal odmawia się u nas statusu działalności poważnej, spychając je
do getta rozrywki. Lecz problem sięgał głębiej: by uzasadnić swą tezę, Bratkowski
używał dwóch argumentów wzajemnie sprzecznych. Po pierwsze, dowodził, że rock
jest dziedziną sztuki unikalną, rządzącą się właściwymi tylko jej zasadami -
i to dziedziną, w której siła wyrazu liczy się bardziej niż intelektualna subtelność.
Tekstu rockowego nie należy oceniać jak poezji, rockowej kompozycji lepiej nie
zestawiać z dziełami Bacha czy nawet Pendereckiego - przestrzegał Bratkowski.
I dodawał, że energia rocka nie w aliansach z kulturą "wysoką" ma źródło, ale
często wręcz przeciwnie: w buncie wobec kulturowej normy. Rock staje się wielki,
gdy swe skromne środki potrafi wykorzystać tak, by zaproponować słuchaczowi
szczególne i wyjątkowe przeżycie estetyczne: przeżycie, którego trudno doznać,
"czytając wielką poezję lub słuchając dzieł starych i współczesnych mistrzów
muzyki symfonicznej, lecz właśnie - tylko i jedynie słuchając rocka".
Z drugiej jednak strony nieustannie szukał Bratkowski dla rocka usprawiedliwień.
Usprawiedliwienie najważniejsze brzmiało: polski rock mówi coś szalenie ważnego
o polskiej rzeczywistości. Pisząc o muzyce Republiki, Tiltu, Kultu, nawet Lady
Pank i Oddziału Zamkniętego, felietonista zwracał uwagę przede wszystkim na
jedno: co młodzi twórcy mówią o świecie, w którym żyją. I wychodziło mu, że
mówią więcej oraz ciekawiej niż poeci, malarze, filmowcy. Jego miłość do rocka
nie była więc tak bezinteresowna, jak sam chciał zadeklarować. Oczywiście, wspominał
o przeżyciu estetycznym, lecz to przeżycie wydawało mu się niepełne, jeśli pozbawione
było aspektu poznawczego, jeśli nie uzasadniało się przez związek z czymś poważniejszym
niż ono samo. Czy można wyobrazić sobie historię muzyki rockowej bez jednoznacznie
głupich, a zarazem porywających piosenek w rodzaju "Tutti Frutti", "Let's Spend
the Night Together" lub "Paranoid"? Dla Bratkowskiego - zdaje się - podobne
utwory mogłyby nie istnieć. Przyznawał co prawda, że słucha Stonesów, potrafił
zachwycać się prostymi aż do banału utworami Lennona, z sentymentem wspominał
Beatlesów. Równocześnie jednak trudno pozbyć się wrażenia, że w jego świadomości
piosenka mogła być głupia, niezgrabna wyłącznie w sposób zamierzony, przemyślany:
jak piosenki Oddziału Zamkniętego, których nieudolność stała się dla Bratkowskiego
świetnym wyrazem skorodowanej umysłowości rodzimego misfita. Rock powinien być
zatem inteligentny. Co odróżnia rock inteligentny od nieinteligentnego? Rzecz
jasna - tekst. Zgodnie z naturalnymi predyspozycjami krytyka literackiego Bratkowski
dużą część swych felietonów poświęcił analizie rockowych tekstów. I znowu -
najbardziej przyciągały go te, w których odnajdował społeczną diagnozę, rozpoznanie
nastrojów młodego Polaka. "Nie oszukujmy się: siła polskiego rocka lat 80. nie
brała się z perfekcji muzycznej związanej z nim wykonawców. Ani też z ich szczególnej
(w kontekście światowym) odkrywczości w dziedzinie kompozycji bądź brzmienia.
Siła polskiego rocka jest siłą zawartych w tekstach ważnych przekazów myślowych"
- konstatował autor, nie mając wątpliwości, że "ważny przekaz myślowy" oznacza
"zaangażowanie we współczesność". Nawet piosenki miłosne były dla niego w głównej
mierze sposobem mówienia o czymś innym (istotniejszym?) niż uczucie: frapowały
go te miłosne utwory, w których "mówiąc o miłości, mówi się o całym otaczającym
świecie", w których "wszystko - miłość, wolność, problematyka społeczna, polityka
- pozostaje ze sobą w najściślejszym związku".
Nic dziwnego, że Bratkowski zafascynował się punkiem. Punkowcy rzadko śpiewali
o miłości (choć - na marginesie - gdy to czynili, osiągali efekty trudne do
przecenienia; przykład pierwszy z brzegu: "Ty i tylko ty" Brygady
Kryzys). Zajmowali się raczej opisem represyjnego systemu, manifestacją buntu
wobec totalitarnego otoczenia. "Polska" Kultu, "Spytaj milicjanta"
Dezertera lub "Dzieci z brudnej ulicy" TZN Xenny: te piosenki były
swoistymi pokoleniowymi hymnami, a zarazem wyznaczały punkty odniesienia dla
najbardziej ogólnej refleksji na temat doświadczeń generacji wchodzącej w dorosłość
tuż po stanie wojennym. W czasach, gdy pod naporem cenzury spora część artystów
"oficjalnych" wycofywała się do enklaw prywatności, rock (punk w szczególności)
tworzył unikalną przestrzeń, gdzie o prawdziwym, namacalnym świecie - świecie
zza okna - mówiło się wprost, bez ogródek. Do tego punk - dzięki swej naturalnej,
przypisanej mu jako wyróżnik gatunkowy energii - działał z siłą huraganu, miał
wyjątkowy wpływ na umysły odbiorców. W pewnym stopniu opisywał społeczeństwo,
a w pewnym sam był społecznym faktem.
Nic dziwnego, że Bratkowski zafascynował się punkiem. Punkowcy rzadko śpiewali
o miłości (choć - na marginesie - gdy to czynili, osiągali efekty trudne do
przecenienia; przykład pierwszy z brzegu: "Ty i tylko ty" Brygady
Kryzys). Zajmowali się raczej opisem represyjnego systemu, manifestacją buntu
wobec totalitarnego otoczenia. "Polska" Kultu, "Spytaj milicjanta"
Dezertera lub "Dzieci z brudnej ulicy" TZN Xenny: te piosenki były
swoistymi pokoleniowymi hymnami, a zarazem wyznaczały punkty odniesienia dla
najbardziej ogólnej refleksji na temat doświadczeń generacji wchodzącej w dorosłość
tuż po stanie wojennym. W czasach, gdy pod naporem cenzury spora część artystów
"oficjalnych" wycofywała się do enklaw prywatności, rock (punk w szczególności)
tworzył unikalną przestrzeń, gdzie o prawdziwym, namacalnym świecie - świecie
zza okna - mówiło się wprost, bez ogródek. Do tego punk - dzięki swej naturalnej,
przypisanej mu jako wyróżnik gatunkowy energii - działał z siłą huraganu, miał
wyjątkowy wpływ na umysły odbiorców. W pewnym stopniu opisywał społeczeństwo,
a w pewnym sam był społecznym faktem. Trzeba powiedzieć zdecydowanie: pisząc
o tym wszystkim, Bratkowski ustalił kanon myślenia o polskim punku, a także
szerzej - o zadaniach, jakie powinna realizować rodzima muzyka rockowa. Rock,
który nie interesuje się sprawami publicznymi, rzeczywistością socjalną, nadal
nie jest u nas tematem do poważnej rozmowy. Dowody? Proszę bardzo: nowa książka
Mikołaja Lizuta "PRL: Punk Rock Later".
Middle class punk
Pomysł był prosty: zapytać niegdysiejszych punkowców, jak wspominają PRL i co
sądzą o współczesnej Polsce. Pomysł rodził się zresztą stopniowo: najpierw Lizut,
dziennikarz "Gazety Wyborczej", przeprowadził wywiad z Kazikiem Staszewskim.
Okazało się, że Kazik opowiada rzeczy nie tyle interesujące, ile dobrze mieszczące
się w profilu "Gazety". Następne teksty były konsekwencją pierwszego: Lizut
rozmawiał z liderami Dezertera, Armii, T. Love, Pidżamy Porno, Brygady Kryzys,
KSU. Jak rozumiem, publikacja wywiadów z muzykami rockowymi w prominentnym dziale
"Gazety" ("Opinie") była dla redaktorów ważną deklaracją: oto wychodzimy z naszego
intelektualnego grajdoła i otwieramy się na kulturę popularną. To charakterystyczne
i dość smutne: tak jakby dziennikarze "Guardiana" drukowali pierwszy raz obszerne
rozmowy z Johnem Lydonem, Morrisseyem i Billy Braggiem (pytania mogłyby dotyczyć
wspomnień z czasów górniczych protestów przeciwko Margaret Thatcher) i traktowali
ów fakt jako prestiżowe wyróżnienie brytyjskiego undergroundu. Pomysł absurdalny
z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze, na Wyspach muzyka rockowa zupełnie
naturalnie uważana jest - pamiętamy postulaty Bratkowskiego - za istotny element
kultury, poświęca się jej zatem sporo miejsca w najbardziej eksponowanych rubrykach
mainstreamowej prasy (niedawno "Guardian" na dwóch kolumnach omówił wydarzenie
z polskiej perspektywy czwartorzędne - ogłoszenie przez znanego krytyka literackiego
obfitej pracy analizującej teksty piosenek Boba Dylana). Po drugie, z Lydonen,
Morrisseyem i Braggiem podobne rozmowy przeprowadzono już dawno, teraz angielscy
dziennikarze wolą przepytywać artystów świeżych, takich, którzy mogą powiedzieć
coś nieoczekiwanego na temat rzeczywistości jeszcze nierozpoznanej (nowa prasowa
gwiazda to Dizzy Rascal, 19-letni hiphopowiec z przedmieść Londynu).
Jeszcze smutniejsze są jednak odpowiedzi, których eks-punkowcy udzielają Lizutowi.
Bo mówią dokładnie to, co redaktorzy "Gazety" chcieliby usłyszeć. Kazik stwierdza,
że nie boi się Unii Europejskiej ("wejście do Unii niesie ze sobą też pewne
rzeczy negatywne, jak choćby biurokracja, ale pozostanie poza Unią spycha nas
w cywilizacyjną zapaść"), Tomasz Lipiński popiera amerykańską interwencję w
Iraku ("nie jest to interwencja wyłącznie w imię wolności Iraku, mimo to myślę,
że była słuszna"), Muniek Staszczyk deklaruje sympatię wobec prezydenta Kwaśniewskiego
("to jest cywilizowany człowiek, który odciął się trochę od swych partyjnych
kolegów"), a chwilę później mówi, jak bardzo przeżył ujawnienie zbrodni w Jedwabnem
("dyskusja o Jedwabnem była chyba dla mnie najważniejszym wydarzeniem publicznym
ostatnich lat"). Tyle tu zdrowego rozsądku, że aż mdli. Gdzie punkowa zadziorność,
chęć prowokacji? Pytani o punkowe hasło "no future", bohaterowie Lizuta są zakłopotani,
jakby ktoś kazał opisywać im młodzieńczy trądzik. Staszewski, Grabaż, Staszczyk
oglądają telewizyjne wiadomości, przeważnie głosują w wyborach. W gruncie rzeczy
ich poglądy są zbieżne z poglądami dużej części polskiej middle class. Niby
to naturalne, dawni punkowcy stali się dziś reprezentantami klasy średniej i
zgodnie z interesami klasy średniej formułują swoje opinie. Lecz dlaczego "Wyborcza"
drukuje te banały? Dlaczego powtarza sądy powtórzone już sto razy? Czy dlatego,
że redaktorzy nie wiedzą, iż o te same rzeczy mogliby spytać zupełnie inne osoby
- i uzyskać dużo ciekawsze odpowiedzi? Dlaczego nikt w "Gazecie" nie wpadł na
pomysł, aby porozmawiać z Maciem Morrettim, Marcinem Dymiterem, Karolem Suką,
Wojtkiem Kucharczykiem? Oczywiście, można podejrzewać, że powodem było lenistwo
albo niewiedza (czy Lizut w ogóle słyszał o tych artystach?). Ale kłopot jest
chyba poważniejszy. Bodaj żaden ze wspomnianych wykonawców nie mieści się w
modelu zaangażowanego rockmana nakreślonym niegdyś przez Bratkowskiego (nie
tylko dlatego, że część z nich nie gra muzyki rockowej). Oni wciąż - jak ich
poprzednicy - mówią coś o swojej rzeczywistości. Problem w tym, że mówią już
zupełnie inaczej. Co więcej - ich rzeczywistość różni się diametralnie od tej,
która wychowała pokolenie polskiego punka.
Kasa, panienki, palenie blantów
"Publiczność też się zmieniała, ta młodsza nie tyle poszukiwała odebranej wolności,
co zwyczajnej normalności. Chciała się zwyczajnie bawić, kochać, tańczyć, chciała
muzyki radosnej, która pomoże w ucieczce od konfliktu, która pozwoli zamknąć
się we własnym świecie" - tak Bratkowski próbował zdefiniować zmianę, która
zaszła w polskim rocku pod koniec lat 80. W tych słowach było coś z proroctwa.
Polski rock lat 90. dosyć wyraziście postawił wszak na opisywanie doświadczeń
jednostkowych, wycofał się z domeny życia wspólnego, społecznego. Ulubionym
zespołem młodej inteligencji stał się Myslovitz, a jego największym przebojem
"Długość dźwięku samotności" (z tekstem: "I nawet kiedy będę sam, nie zmienię
się, to nie mój świat"). Trudno o bardziej dobitne świadectwo tendencji eskapistycznych,
widocznych zresztą także w nagraniach Edyty Bartosiewicz czy Roberta Gawlińskiego.
Ale ta intymizacja rodzimego rocka miała skutki uboczne. Niekiedy stawała się
wyrazem buntu, niezgody na rzeczywistość, aktem rezygnacji ze współuczestniczenia
w grze, na którą nie ma się wpływu. Tak było w przypadku bodaj najwybitniejszej
pod względem tekstowym płyty dekady: "Dobranoc" Lecha Janerki. Drogą wycofywania,
"zamykania się we własnym świecie" (pojmowanym jako enklawa niepodatna na wpływy
komercyjnego rynku, ale i skostniałego etosu środowiska niezależnego) podążała
również najważniejsza polska grupa minionego dziesięciolecia, nieistniejąca
już Ewa Braun. "Esion" i "Sea Sea" Ewy Braun oraz "Dobranoc" Janerki były wypowiedziami
buntowniczymi. Ich bunt nie manifestował się jednak wprost, pozostawał ukryty
pod warstwą specyficznej melancholii, osobistego, zdystansowanego namysłu. Czy
była w Polsce lat 90. muzyka, która wyrażała bunt bardziej jednoznacznie, spełniała
zadania zbliżone do tych realizowanych wcześniej przez punk? Zdaniem wielu muzyką
taką był hip-hop. Skądinąd to "Wyborcza" lansowała niegdyś podobny pogląd, publikując
wywiady z Tede oraz Peją. Obu artystów nie udało się - mimo starań - upozować
na ludowych trybunów: jeden od razu przyznał, że zajmuje się muzyką, gdyż dzięki
temu może sobie pozwolić na godziwe życie (wkrótce potem nagrał album pod deklaratywnym
tytułem "Hajs, hajs, hajs"), drugi nie potrafił ukryć własnego antysemityzmu
i poważny fragment swych wypowiedzi poświęcił opiewaniu organizacyjnej sprawności
palestyńskiego Hamasu.
Nie ma dwóch zdań: w polskim hip-hopie chodzi przede wszystkim o kasę, panienki
i palenie blantów. Niewiele zmienia tu fakt, że w obrębie gatunku funkcjonuje
nurt zwany ironicznie socjalistycznym. WWO, Eldo, czasami Molesta rymują o ciężkim
życiu na przedmieściu, braku równych szans. Trudno jednak uwolnić się od myśli,
że ten bunt wynika raczej z konwencji niż autentycznego konfliktu. Do WWO i
Molesty pasują słowa zanotowane przez Bratkowskiego w 1985 roku, dotyczące instytucjonalizacji
buntu w drugim pokoleniu rodzimego punka: "Krzyk stał się elementem retorycznym.
Wynika z cech stylu, a nie wyrasta spontanicznie ze świadomości twórców". To
właśnie dotyka naszych hiphopowców: ich opis rzeczywistości jest może śmiały,
lecz stereotypowy i nudny. Bo ile razy można słuchać, że na ławce pod blokiem
jest źle? Polski punk - przynajmniej jego pierwsza generacja - był ruchem inteligenckim.
Powiedzieć coś podobnego o współczesnym hip-hopie to herezja. Czy w naszej muzyce
popularnej można odnaleźć choćby ślady inteligenckiego etosu: umiejętności krytycznego
myślenia, oceny świata w kategoriach bardziej skomplikowanych niż czarno-białe?
Niektórzy wskazują na Cool Kids of Death. Łódzki zespół rzeczywiście założyli
inteligenci. Tyle że twórczość formacji jest bardziej powtórką buntowniczych
gestów sprzed lat niż próbą zaadaptowania ich do aktualnej sytuacji. O ile Cool
Kids potrafią krytycznie myśleć o otaczającej ich rzeczywistości, o tyle zupełnie
nie wiedzą, jak (i po co) dystansować się wobec pożytkowanej przez siebie muzycznej
konwencji. W tym miejscu ujawniają swą naiwność, bowiem to skomplikowane operacje
na stylu, na dźwiękowym słowniku stanowią obecnie o kontrkulturowej sile działań
najbardziej intrygujących artystów z całego świata.
Postalternatywa, postmodernizm
To szalenie wymowne, że Bratkowski w swoich felietonach co i rusz demonstrował
kompletny brak zrozumienia dla kwestii muzycznego stylu. Upraszczając: zawsze
interesowało go "co", tylko z rzadka - "jak". W rezultacie jedno z bardziej
żenujących osiągnięć polskiego rocka, piosenkę "Przeżyj to sam" Lombardu, uznawał
za dzieło wybitne. Ciekawiła go treść utworu, nie dostrzegał haniebnej formy.
Nie pojmował także specyfiki muzyki disco - była dla niego wyłącznie pustą rozrywką.
Czy nie wiedział, że hedonistyczna kultura disco, blisko związana ze środowiskiem
homoseksualnym, miała w amerykańskich klubach połowy lat 70. prawdziwie wywrotowy
wymiar? Problemem rockowego stylu Bratkowski zajął się chyba w zaledwie jednym
tekście - i wyszła mu rzecz bardzo interesująca. Pisał o twórczości T. Love
jako o grze ze stereotypem: "W 'Karuzeli', 'Garażu' czy 'Szarej młodzi' zniszczenie
stereotypu następuje przez wzajemne skontrastowanie ze sobą trzech składników
struktury utworu: stylistyki muzycznej, poetyki tekstu i jego, powiedzmy, zawartości
treściowej. Wszystko zaczyna sobie przeczyć, nic się w sobie nie mieści. Szlagierowa,
knajpiana melodyjka niesie tekst mówiący o współczesnych patologiach społecznych.
Tandetna rymowanka opowiada o próbie obrony własnej tożsamości". Podsumowanie
było śmiałe: "Jeśli cały, dość enigmatycznie nazwany, ruch 'muzyki alternatywnej'
uznać za swoisty przejaw myślenia modernistycznego w rocku, piosenki Muńka są,
chciałoby się powiedzieć, 'postalternatywne', czyli na swój sposób postmodernistyczne.
Twórca postmodernistyczny komunikuje się z odbiorcą przez nieustanną grę, żonglerkę
stylami, przechodzeniem od kpiny do powagi". W znaczeniu zaproponowanym przez
Bratkowskiego najciekawsze dokonania rodzimej (i nie tylko) muzyki ostatnich
lat to fenomeny postmodernistyczne. Czy jakimś wytłumaczeniem kłopotów z recepcją
tej muzyki nie byłoby stwierdzenie, że słuchacze i krytycy nie są na nią przygotowani,
gdyż wciąż posługują się hierarchiami modernistycznymi?
Bez zrozumienia kwestii stylu trudno pojąć, co dzieje się dzisiaj w naszym undergroundzie.
Filologiczna analiza tekstów - metoda proponowana przez Bratkowskiego - dawno
straciła swą użyteczność. Młodzi po prostu przestali pisać teksty. A nawet jeżeli
jeszcze je piszą, często nie traktują ich specjalnie poważnie. Śląskie Pogodno
śpiewa: "Wirtualne jedzenie nie zamieni się w gówno". Jest w tym oczywiście
pewien opis rzeczywistości, lecz jakże daleki od strof w rodzaju: "W domach
z betonu nie ma wolnej miłości" czy "Mogłaś moją być - kryzysową narzeczoną".
Mistrzami absurdalnych słownych gierek są warszawiacy ze Starych Singers. Tutaj
można cytować bez końca: "Konkubina poparzona, poparzona pokrzywami, a o to
jej chodziło, żeby jej nie poparzyło, nie ma winnych, nie ma, nie, wszystko
szło ku temu, że to wina systemu, yeah, system, system pali się, yeah, wciśnij
button, man". Ale najwyraźniej zamiłowanie do zabawy, gry z konwencją, naruszania
stylistycznych przyzwyczajeń słychać w samej muzyce dwudziestokilkulatków. Dokonywane
przez nich zabiegi są często delikatne, lecz przecież dzięki temu jeszcze ciekawsze,
bardziej znaczące. Wojtek Kucharczyk, założyciel śląskiej wytwórni Mik.Musik!,
lider Mołr Drammaz, udanie kojarzy wątki etniczne z nowoczesną mikroelektroniką.
Członkowie wrocławskiego Robotobiboka i Ludzie z Trójmiasta uwielbiają polski
jazz (zwłaszcza legendarny skład Komedy z epoki "Astigmatic"), motywy jazzowe
łączą jednak z inspiracjami dosyć odległymi: na ich płytach słychać echa ilustracji
do klasycznych hollywoodzkich filmów grozy czy SF, elementy post rocka, popowe
melodie. Arkona, solowy projekt warszawiaka Karola Suki, to wypadkowa dubu,
elektronicznych eksperymentów oraz korzennego pulsu. Stołeczna Baaba bawi się
para-hiphopowymi rytmami, wzbogacając je melodiami zasłyszanymi w dawnych kreskówkach
i dużymi umiejętnościami improwizacyjnymi.
Czy to tylko puste gierki muzycznych erudytów uprawiane z dala od rzeczywistości?
Oczywiście tak, ale wyłącznie jeśli założymy, że o świecie nie można mówić na
poziomie stylu, że przez styl nie można skomentować otoczenia, ustalić własnej
w nim pozycji. W nagraniach młodych polskich muzyków - podobnie jak w realizacjach
sporej rzeszy ich rówieśników z Zachodu i Wschodu - styl staje się nośnikiem
najistotniejszych sensów, sposobem na wyrażenie osobistej wrażliwości, niezależności.
Swoisty bunt zawarty jest w swobodzie, dezynwolturze, z jaką sięga się dziś
po rozmaite muzyczne słowniki, z jaką przeskakuje się z jednego układu skojarzeń
w inny. Podobne zabiegi ożywiają tradycję, lecz również ją weryfikują, sprawdzają
jej użyteczność we współczesnych warunkach. Czy punkowy hałas nie był kiedyś,
u początków, taką ironiczną weryfikacją tradycji rockowej? Obecnie punk sam
jest tradycją, którą można wykorzystać, naruszyć, czasem ośmieszyć. I w tym
znaczeniu jest martwy - wypadły mu zęby, stał się pojęciem z rockowej encyklopedii,
po prawdzie nie różni się niczym od bluesa czy country.
Z uczuciem goryczy
W 1985 roku opublikował Bratkowski felieton o Leonardzie Cohenie. Artysta wybierał
się akurat na koncerty do Polski, tekst miał być sentymentalną opowieścią o
generacji, która otoczyła jego twórczość szczególnym kultem. Autor wspominał
zarazem o innym ze swych pokoleniowych guru, Allenie Ginsbergu, któremu chwilę
wcześniej po raz pierwszy wydrukowano u nas zbiór wierszy. "Gdyby Cohen
przyjechał naprawdę - pisał Bratkowski, nie będąc pewnym, czy wiadomości o występach
muzyka nie są plotką - znaczyłoby to, że dwa wielkie mity i marzenia artystyczne
mego pokolenia: mit wierszy Ginsberga, krążących w aurze skandalu w amatorskich
przekładach, i mit koncertu Cohena, zostałyby nagle zrealizowane". Lecz
koniec był gorzki: "To jedna z oznak starzenia się generacji: że okazuje
się ona zdolna do realizacji młodzieńczych marzeń". Czy książka Lizuta
nie jest dla wielu z nas takim właśnie spełnieniem marzeń? Tom rozmów z liderami
punkowej rewolty - niegdyś za coś podobnego dalibyśmy się pokroić. A dzisiaj?
Jeśli o mnie chodzi, przyjmuję "PRL: Punk Rock Later" bez cienia ekscytacji,
raczej z uczuciem lekkiej goryczy. Czy Muniek, Kazik oraz reszta ekipy nie mogliby
w końcu zrobić miejsca młodszym?
Piotr Bratkowski "Prywatna taśmoteka", Lampa i Iskra Boża; Mikołaj
Lizut "PRL: Punk Rock Later", Sic!.
Magazyn "City"